Zjawisko MacGregor

Dobre kilka lat temu wystąpiła w Warszawie, w sali kameralnej Filharmonii Narodowej, niezbyt zapełnionej – mało kto wiedział wtedy, kto to jest. Parę lat temu grała też we Wrocławiu. Dziś, myślę, wiadomo tu o niej nieco więcej, choć wciąż za mało. Joanna MacGregor to osobowość dużego formatu, i to na wielu polach. Jest pianistką wszechstronną, grającą zarówno Bacha (na YouTube najwięcej jej nagrań WTK), jak jazz, ale przede wszystkim współczesną muzykę fortepianową. Założyła własną wytwórnię płytową SoundCircus, gdzie wydała już szereg płyt (wcześniej nagrywała dla Collins Classics). Wydała też serię książeczek edukacyjnych dla dzieci. Od pięciu lat jest szefem artystycznym szacownego festiwalu w Bath, prowadzonego swego czasu przez Yehudi Menuhina; tutaj jej osobista zapowiedź tegorocznego festiwalu, który się odbył i na którym, jak widzimy, swoje miejsce miał Chopin, tutaj jeszcze o szefowej.

Co jest dla niej charakterystyczne, to otwartość dla każdej muzyki, gotowość do łączenia różnych gatunków i umiejętność udowodnienia, że w każdym z nich są rzeczy nie tylko wartościowe, ale i fascynujące. To pianistka ogromnie kreatywna, z bardzo osobistym podejściem do wykonywanych utworów, a przy tym bardzo dynamiczna, energetyczna, niemal drapieżna. Muzyka XX wieku jest z pewnością jej bazą. Gdy gra piekielnie trudne utwory Charlesa Ivesa, Conlona Nancarrow czy Frederica Rzewskiego, jest to absolutnie naturalne, nie zauważa się technicznych trudności. Z jednakową pasją gra tę muzykę i repertuar Jobima czy Piazzolli – tego ostatniego pięć utworów zagrała we własnej transkrypcji, jak najdalszej od banału. Miała dziś trudne zadanie – było gorąco (choć namiot był klimatyzowany, i tak duchotę dało się odczuć), ale nie miało to widocznego wpływu na jakość gry, a ostatnimi fragmentami Piazzolli wręcz rozgrzała publiczność dodatkowo. Na bis zagrała pierwszą Gnossienne Erika Satie, trochę za szybko, jak na mój gust, ale subtelnie i lirycznie.

Trochę podobną rzecz zrobił w poniedziałek paryski Amerykanin Jay Gottlieb, mieszając XX-wieczną muzykę „łatwiejszą” (Satie, Debussy, Ravel, Poulenc), wędrując poprzez mniej znanych Charlesa Koechlina i Federico Mompou, bardziej awangardowych Maurice’a Ohanę czy Franca Donatoniego, do kulminacji, jaką był Makrokosmos George’a Crumba. Potem były różne bluesy, ragtime’y i tanga, ale kompozytorów poważnych, jak Paul Hindemith, Erwin Schulhoff, Aaron Copland, wreszcie współczesna japońska twórczyni Karen Tanaka (Techno Etude No. 2). Jedną rzecz zrobił niepotrzebnie: pomiędzy te grupy utworów, po Crumbie, wcisnął pierwszą część Koncertu kolońskiego Jarretta, którą ktoś pracowicie zapisał. To trochę było bezsensowne: muzyka bez wątpienia oparta na improwizacji i odgrywana z nut (choć nieźle). Zważywszy też długość, był to niekonieczny punkt programu. Co nie znaczy, że muzycznie gorszy – przeciwnie, można było docenić, jak dobra to jest muzyka, że nawet przy odgrywaniu z nut nie traci swojego charakteru.

Oba te koncerty miały wspólny rys: założenie, by pokazać, jak wszechstronna jest muzyka XX i XXI wieku i że w gruncie rzeczy nieważne, z jakiej przegródki ją się bierze, byle była dobra. I dobrze wykonana.