Kameralnie i wokalnie

Dwa świetne koncerty jednego dnia, pod rząd – to normalne na tym festiwalu.

1. Joshua Bell – skrzypce (stradivarius po Bronisławie Hubermanie), Steven Isserlis – wiolonczela (też stradivarius), Dénes Várjon – fortepian (steinway filharmoniczny). Każdy działa jako solista, ale razem grywają od dawna – i byli znakomici! Bell w kameralnym graniu nie zachowuje się tak pretensjonalnie, jak to potrafi, gdy gra solo; Isserlis ma bogatą duszę i w ogóle jest wszechstronny; pianisty nie znałam, ale okazał się bardzo ciekawym, urodzonym kameralistą. W pierwszej części Chopin – urocze, młodzieńcze Trio g-moll i późna Sonata na wiolonczelę i fortepian. Do obu utworów mam słabość, do każdego z innego powodu. Sonatę wiolonczelową po prostu kocham i kiedyś pokłóciłam się o nią ostro z Piotrem Wierzbickim, który twierdzi, że jest ona wymęczonym i nieudanym tworem. Fakt, że Chopin męczył się przy pisaniu, ale on tak często się męczył – jego rękopisy zwykle bywają pokreślone; a w tym wypadku doszło jeszcze to, że pisał na wiolonczelę po raz pierwszy po dwudziestu niemal latach. Pomagał mu pewnie trochę jego przyjaciel Auguste Franchomme, dla którego utwór był pisany. Obie partie są piekielnie trudne – o fortepianowej rozmawiałam kiedyś z Januszem Olejniczakiem (zresztą sama też potrafię ocenić), o wiolonczelowej – z Dominikiem Połońskim. Tak więc żeby uzyskać efekt, który byłby i interesujący, i poruszający, trzeba być muzykiem i sprawnym, i z duszą. Ci dwaj tacy byli, a przy tym grali bardzo po prostu, bez pretensji i nadęcia. (Ciekawe swoją drogą, jak tę samą sonatę zagrają na tym festiwalu Argerich i Maisky – pewnie iskry się posypią…) Isserlis ujął mnie kiedyś, gdy miał tu recital i było to zaraz po zamordowaniu Daniela Pearla, dziennikarza porwanego przez Al-Kaidę. Powiedział wtedy, że chce swój koncert poświęcić pamięci Daniela, który był jego przyjacielem, człowiekiem nie tylko o wielkim intelekcie, ale także muzykiem (grywał na klarnecie)…

Wracając do sobotniego koncertu, druga część była dla drugiego jubilata – Schumanna. Sonatę a-moll Bell grał z artystowskimi gestami, więc lepiej było się na niego nie patrzeć, a kiedy zamknęło się oczy (o ile się nie zasnęło – ciężki był ten dzień), było bardzo przyjemnie. I Trio znów bezpretensjonalnie. Bardzo się podobało i publiczność słusznie domagała się bisu. Który otrzymała (też Schumanna).

2. The Tallis Scholars. Zespół istnieje prawie 30 lat, ale pewnie skład zmieniał się wielokrotnie, a niedawno chyba został bardzo odmłodzony, bo poza paroma paniami i jedną panią wszyscy wyglądają na poniżej trzydziestki (albo tak młodo). Takie „śpiewanie jak aniołki” dziś nie wszystkich już zachwyca, bywa kontestowane (Beata wczoraj stwierdziła, że nie przepada za tym zespołem), ale w pewnym repertuarze sprawdza się idealnie, począwszy od patrona, Thomasa Tallisa i innych angielskich twórców z tegoś okresu. W Kościele Ewangelickim (luterańskim; Chopin wystąpił tu w dzieciństwie, o czym pastor nie omieszkał na początku przypomnieć) zaśpiewali pierwszą część włoską, drugą polską. Dla mnie ten koncert miał pewne walory sentymentalne, bo po pierwsze, mogłam sobie powspominać, jak się śpiewało w chórze w tym kościele (a zdarzało mi się wielokrotnie, bardzo dawno już temu…), po drugie, repertuar był mi częściowo bardzo dobrze znany, jak Stabat Mater Giovanniego Pierluigi da Palestriny, Missa pulcherrima Bartłomieja Pękiela i Vox in Rama Mikołaja Zieleńskiego. No, a jeszcze słynne Miserere Alegriego, które kiedyś mały Mozart spisał z pamięci. A w środku polskiej części – prawykonanie krótkiego utworu Pawła Mykietyna, napisanego na zamówienie festiwalu, pt. Berceuse. Trochę to taki żarcik, osnuty na – jakby to powiedzieć – formule akompaniamentowej (niekoniecznie zresztą tylko chopinowskiej), śpiewanej na sylabach pam-pam-pam, w środkowej części utworu zastąpionych oddechami (jakby ktoś już przy tej kołysance zasnął). Zabawny przerywnik.

I ten zespół też został namówiony do bisu. Też słusznie.