Intensywny dzień

Trzy koncerty jednego dnia – już po dwóch wychodzimy zmęczeni, ale w sobotę był rekord. I jeszcze każdy koncert angażował uwagę, nie to, że na jednym koncercie sobie przysypiam, na drugim czytam z nudów książkę programową… Każdy miał walory, a ostatni to był już po prostu dynamit, a potem jeszcze udaliśmy się (również 60jerzy i mic) oczekiwać na wyjście artystów. A ile się anegdotek przy tej okazji nasłuchałam, to moje… Warto było, ale wracając do domu już czułam, że ledwo stoję na nogach…

To po kolei. Koncert o 17 – wzruszający. Grał Antonio Meneses i Menachem Pressler, czyli dwie trzecie ostatniego składu Beaux Arts Trio. Tria już nie ma, rozumiem, że Pressler, właściciel marki, chciał, by ona odeszła jeszcze w pełni chwały. Teraz, no cóż, czasem mu się paluszki plątają, ale duch pozostał. Daj Boże – w grudniu kończy 87 lat! Niewiarygodne. Uwielbiałam zawsze patrzeć, jak on w tym zespole pociąga za sznurki, uśmiechami, kiwnięciami głową, ruchami łapek o kociej zwinności sprawuje absolutną władzą muzyczną. Teraz było trochę inaczej, zresztą w duecie inaczej się siły rozkładają. Meneses jak zwykle perfekcyjny, jest coś bardzo szlachetnego w jego grze. Najpierw były urocze wariacje Beethovena do arii Papagena z Czarodziejskiego fletu – pyszna zabawa. Potem Sonata wiolonczelowa Chopina – tu niestety pianista grał trochę wycofany, czemu trudno się dziwić (wyobrażałam sobie, jak to mogłoby brzmieć jeszcze kilka lat temu…), trochę było potknięć, ale to bardzo trudna partia. Natomiast bardzo mi się podobał Meneses. W drugiej części wiolonczelowa transkrypcja Sonaty skrzypcowej Francka; tu już Pressler zaczynał z powrotem łapać dawnego ducha, no, a całkiem już złapał na koniec. Nikt prawie zresztą nie miał wątpliwości, że trzeba wstać z miejsc. Pierwszy bis zapowiedział: „Szanowni państwo, jesteśmy szczęśliwi, że znów możemy grać tu w Warszawie. Na bis zagramy Menuet z Sonaty [e-moll] Brahmsa na fortepian i… ehm… (tu gromki śmiech sali) na wiolonczelę i fortepian”. No i był menuecik piękny i zgrabny. A potem: „Nasz występ zakończymy czymś specjalnym: fragmentem Sonaty Debussy’ego”. To była I część, Prologue – i rzeczywiście coś specjalnego: subtelny, zniuansowany obrazek, taka akwarelka czy rysunek piórkiem, poezja w stanie czystym. Wzruszyłam się bardzo. A także tym, jak Meneses, dość rosły pan, obejmował maleńkiego Presslera przy ukłonach jak ukochanego dziadunia.

Wieczór – w filharmonii Sinfonia Varsovia pod Jackiem Kaspszykiem zagrała najpierw dwie z Etiud symfonicznych Schumanna zinstrumentowane przez Czajkowskiego (moja znajoma określiła to brzmienie jako militarne), a potem dwukrotnie wystąpił Nelson Freire. IV Koncert Beethovena nie wzbudził mojego zachwytu – Freire ma piękną barwę, świetną technikę, ale to jednak nie wszystko, zwłaszcza w I części trzeba czegoś takiego… no, to jest bardzo specjalny koncert i nie można go tak po prostu dobrze zagrać i już. Ale ogólnie pianista sprawia bardzo miłe wrażenie ciepłego miśka, więc otrzymał wielkie oklaski. A zagrany w drugiej części Koncert a-moll Schumanna o wiele bardziej mnie zadowolił – tu przydało się owo emocjonalne stonowanie, by nadać trochę umiaru schumannowemu rozbuchaniu. Był jeden bis, prześliczny, jego ulubiony.

Punkt kulminacyjny przypadł jednak na koncert nocny. Martha i Mischa to duet fantastycznie zgrany, nie tylko dlatego, że występujący razem od wielu lat, ale też z powodu pewnego podobieństwa temperamentów: oboje są porywczy, oboje lubią skrajności, ale potrafią się w każdej z tych skrajności odnajdywać. Ale to Martha pociąga w tym duecie za sznurki, choć niby Mischa swoją prezencją i pozą dominuje (tym razem wystąpił w dwóch świecących się lejbach: w pierwszej części w kolorze błękitu elektrycznego, w drugiej – srebrnej; jego ciuchy, jak mi powiedziano, pochodzą z firmy Issey Miyake). Mischa, gdy go poniesie, potrafi nie trafić w dźwięk, Marcie się to nie przydarza, ona wtedy czuje się w swoim żywiole, ale potrafi też okiełznać wszystkie siły i być absolutnie spokojna. Jak w ostatnim bisie, ale teraz jeszcze o programie. Na początek Sonata Debussy’ego, której I część to był całkiem inny utwór niż ten zagrany przez Menesesa i Presslera, przez co nie chcę powiedzieć, że gorszy, tylko po prostu inny – dużo tam było tajemniczych błysków, migotań, akcentów. To jest właśnie Prologue. Potem Schumann: Adagio i Allegro As-dur op. 70 oraz Fantasiestücke op. 73 i tu właśnie Mischa miał najwięcej wahnięć intonacyjnych (kiedyś było lepiej i spokojniej), ale Martha i tak przyciągała większą uwagę. W drugiej części Chopin. Najpierw Sonata wiolonczelowa (tu już Mischa się bardzo starał) – najbardziej romantyczne i potężne wykonanie ze wszystkich na tym festiwalu (chociaż w moim prywatnym rankingu pierwsze miejsce w dziedzinie partii wiolonczelowej należy ex aequo do Menesesa i Isserlisa, w dziedzinie fortepianu bezapelacyjnie zwycięża Martha, a Pressler dostaje ode mnie medal honorowy). Można posłuchać tu, tu, tu i tu – to nagrania całkiem świeże, a i ciuch Mischy chyba ten sam. I na koniec Introdukcją i Polonezem (które Martha parę lat temu grała tu z Gauthierem Capuçonem) pokazali nam, jak się poloneza wodzi. Tutaj nagranie starsze.

Sala oszalała i wybłagała trzy bisy. Pierwszy już linkowałam pod poprzednim wpisem – II część Sonaty Griega. Drugi – to było Scherzo z II Sonaty wiolonczelowej d-moll Szostakowicza. A na koniec wielkie wyciszenie: Pochwała wieczności Jezusa Kwartetu na koniec czasu Messiaena.

Coś jeszcze chciałam opowiedzieć na koniec o koleżeństwie. Na koncert popołudniowy przyszedł Mischka (ubrany w czarną koszulkę ze swoją karykaturą), była też Maria João Pires. Wieczorem Mischę widziałam w pierwszym rzędzie balkonu (tym razem z żoną, przystojną młodą Włoszką), a pod koniec koncertu zza kulis wychynął łebek Marthy – słuchała stamtąd swojego kompana z duetu fortepianowego. Jacek Kaspszyk przyszedł z kolei na koncert nocny. Bardzo to budujące.