500!

TROMBY! No i nadszedł ten moment, który w końcu musiał nadejść: obecny wpis jest pięćsetnym na tym blogu!

Myślałam dość długo o tym, co by tu specjalnego wymyślić na nasze półtysięczne spotkanie. Manewrowałam, żeby wpis nie wypadł podczas festiwalu, bo musiałby być wtedy zwykłym szeregowym (choć wydarzenia były na tyle niezwykłe, że właściwie ich opis także byłby godny tej zacnej liczby). Ale skoro już festiwal przeczekałam i mogę Wam dać coś specjalnego, to przyszło mi do głowy, że pokażę się Wam tym razem w nieco innej roli.

A to dzięki temu, że parę miesięcy temu zadzwonił do mnie artysta-elektronista-mistrz, czyli Eugeniusz Rudnik, zwany przez ogół Gieniem (jeśli nie Mistrzem oczywiście), z którym będąc na studiach miałam zajęcia z propedeutyki muzyki elektronicznej. To znaczy, że przez cały rok akademicki przychodziłam, jak również moi koledzy z roku na kompozycji, do Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia, do słynnego nieistniejącego czarnego pokoju, gdzie realizowałam studencką etiudę. Było nas sześcioro, trzy osoby pracowały pod kierownictwem Bohdana Mazurka, trzy przypadły Gieniowi i myślę, że wygrałam los na loterii, bo nabyłam wtedy niezwykle interesującej wiedzy w różnych dziedzinach, która już mi nieraz w rozmaitych okolicznościach procentowała. W tym różne atrakcyjne plotki na temat pracy z kompozytorami i postrzegania ich przez realizatora, jakim Gienio był dla Krzysztofa Pendereckiego, Andrzeja Dobrowolskiego (mojego profesora) czy zmarłego niedawno Arnego Nordheima. Specyficzne Gieniowe poczucie humoru i absurdu ogromnie uatrakcyjniało całą tę przygodę.

Do tego stopnia, że na koniec roku postanowiłyśmy z koleżanką z reżyserii dźwięku, która również miała tam wtedy praktyki (a później pracowała tam wiele lat jako realizator), zrobić z wdzięczności Gieniowi prezent. A nawet dwa prezenty. Jednym był, skompilowany przez nas, a wyrysowany pięknie przez Basię (dziś prywatnie mamę miłej młodej osoby rezydującej w Berlinie, podpisującej się na blogu quaqua), Podręczny słownik Rudniko-polski, zawierający różnorakie używane przez Gienia powiedzonka. Drugim – stworzony przeze mnie utwór na jego cześć pt. Portret Mistrza. Zrobiłam go własnymi ręcami, bez ludzkiej pomocy technicznej! Ale nie zrobiłabym go również bez Basi, która uzbierała mi kilka nagrań Gieniowego głosu. Resztę efektów wygrzebałam ja z taśm własnych (parę efektów z przygotowań do mojego utworu) i przypadkowo znalezionych na półce w studiu Akademii Muzycznej. Nie będę wyliczać, ile to lat temu było, ale cięłam i kleiłam taśmę…

Ten patchwork zgrany później został Mistrzuniowi wraz ze słownikiem wręczony zaraz po egzaminie na koniec roku, na którym za swój oficjalnie wykonany utworek dostałam 5. Po czym z komisji wyszedł Kotoński, który gdzieś się spieszył, atmosfera się poluzowała, bo został tylko Gienio, Bohdan Mazurek i prof. Dobrowolski, który też miał poczucie humoru, więc ceremonia nieoficjalna mogła się odbyć. Portret Mistrza natychmiast został przesłuchany, słownik odczytany, wszyscy pokładali się ze śmiechu.

Teraz Gienio zadzwonił do mnie, że znalazł u siebie owo dzieło i jeśli go nie mam, bardzo chce mi dać kopię. Zgrał ją cyfrowo i oto jest!

Niestety, ta próba kompozycji elektronicznej okazała się moją ostatnią, choć był czas, kiedy przymierzałam się do zrobienia porządnego utworu w Studiu Eksperymentalnym. Ale przyszedł stan wojenny i się skończyło. Rozwinęłam w końcu skrzydełka w innej dziedzinie i tak sobie latam, mam nadzieję, że z korzyścią dla miłych Czytelników. Tamtych skrzydełek jednak też czasem żałuję. Ale nie wszystko da się naraz.

PS. Przy okazji, ważny komunikat dla miłośników opery: TVP Kultura jutro i pojutrze będzie transmitować Rigoletta z Mantui! Tutaj więcej na ten temat. Tajemniczo piszą o Gildzie, ale z innego linku wyczytałam, że tę rolę zaśpiewa niejaka Olga Peretyatko. Ja niestety oglądać nie będę, jutro rano jadę na dwa dni na Wratislavię.