Msza Herreweghe

Znów się zachwyciłam. Ale ten zachwyt nie był żywiołowy, tylko, jak to zwykle z wykonaniami Herreweghe’a w moim wypadku bywa, radosno-poważny. Bo i takie jest działanie tego dyrygenta.

Msza h-moll Bacha niby jest jedna, ale za każdym razem inna. Rozmawialiśmy tu swego czasu o interpretacji Marca Minkowskiego, bardzo szczególnej interpretacji, z tych żywiołowych właśnie. W wykonaniu Herreweghe’a to był, w wielu momentach w każdym razie, zupełnie inny utwór.

Rozmawiałyśmy po Missie solemnis wykonanej także przez zespoły Herreweghe’a na ChiJE z Dorotą Kozińską – obu nam się bardzo podobało, natomiast ona wymieniała zdania z kolegami-radiowcami, z których większość była przeciw. Taka widać moda, ale my się tym modom jakoś nie poddajemy. Z tym, że moja koleżanka-imienniczka stwierdziła, że jeśli nawet Herreweghe jest „zimny”, jak twierdzą koledzy, to jej się właśnie to zimno podoba. Ja się ze zdaniem o zimnie nie mogę zgodzić, bo dla mnie właśnie Herreweghe jest ciepły, ale wewnętrznie. To znaczy, powierzchownie z umiarem, ale w istocie emocje tu są i to dokładnie tyle, ile trzeba. Jak na mój gust w każdym razie.

Nie ma tu krzyczących radośnie trąbek – dyrygent schował je dyskretnie z boku, pod łukiem, więc brzmią niezbyt donośnie, nie dominują. Ogólnie jednak dęte brzmią przepięknie, także smyczki, a chór – plastyczny absolutnie. Tempa – nie wszystkie mi w pełni odpowiadały, drugie Kyrie eleison było dla mnie nierozumiale szybkie, podobnie Laudamus te, a także Pleni sunt coeli w Sanctus. Ale ogólnie wszystko było w pewien sposób stonowane, nie chciało się podobać za wszelką cenę, przemawiało treścią muzyki, podaną w sposób absolutnie, cudownie naturalny.

Świetni byli tym razem wszyscy soliści, może tylko drugi sopran, Hana Blazikova, była trochę wycofana w swoim solo, choć barwę i artykulację miała przepiękną, jak mały instrumencik (ale o niewielkiej sile głosu). Za to Dorothee Mields, alt Damien Guillon (cudowne obie arie, w Qui sedes rozmawiali sobie pięknie z oboistą Marcelem Ponseele), tenor Thomas Hobbs, no i wielce zasłużony bas Peter Kooij – bliscy ideału.

Ja podczas muzykowania Herreweghe’a odczuwam zawsze jakąś specyficzną aurę, której nie umiem nazwać. Jest w niej spokój, łagodność, błogość nawet, a pod spodem mistycyzm jakiś… Jest w tym z pewnością dojrzałość. Nie do opowiedzenia są zresztą takie wrażenia. Albo się je przeżywa, albo nie.

Bardzo się cieszę, że to słyszałam na żywo. Oczywiście już słyszałam kiedyś tę Mszę pod tą batutą. Ale mi jakoś nie dosyć.