Khozyainov: Sonata b-moll

Nie daje mi spokoju ta sonata. Wspomniałam tutaj, że o wykonaniu Khozyainova można by traktat napisać. Traktatu nie napiszę, ale spróbuję eksperymentalnie opisać to wykonanie, którego możemy już wysłuchać na YouTube (podawałam linki pod poprzednim wpisem, ale dla wygody podam i w tym miejscu: tutaj i tutaj). Opisując (postaram się to zrobić jak najprzystępniej) opieram się oczywiście na wrażeniu zapamiętanym z sali, które było piorunujące – być może różnie się rzecz odbierało w różnych miejscach, np. komentatorzy Dwójki siedzieli wciąż w VIII rzędzie, a to jest jednak trochę za blisko, więc decybele mogą przeszkadzać, a miejscami faktycznie się zdarzały… Ja siedziałam w miejscu optymalnym, dokładnie pośrodku sali. No to zaczynam.

Krótki wstęp (Grave) miał proporcje idealne: wejście lewej ręki z akcentem na początku i po nim ostre wejście prawej zapowiadało już dramat. Pierwszy temat (0’16”) dobitnie wypowiedziany, logicznie rozwinięty aż do kulminacji (00’29”). Nie pędzi jak kulawy rumak, jak u wielu pianistów, tylko dąży konsekwentnie przed siebie, choć tam tylko ciemność. Tzw. rubato, tzn. charakterystyczna dla Chopina pewna giętkość rytmu, jest tu, myślę, takie, jakie zastosowałby sam kompozytor. II temat (00’52”) – totalna zmiana nastroju, chwila wytchnienia, czystej liryki; tu fraza też zmierza do kulminacji (1’40”). Zakończenie tego, co w sonacie nazywa się ekspozycją, czyli przedstawieniem głównych motywów (od 1’48” do 2’14”) dąży do kolejnej kulminacji, czyli wciąż mamy narastanie, małe opadanie napięcia i znów narastanie. Przejście do powtórzenia ekspozycji jest po prostu mistrzowskie. Ale powtórzenie bynajmniej nie jest identyczne: ten pęd wyraża tym razem coraz większą udrękę, nawet ból.

Przetworzenie (od 4’26”): tak logicznie zbudowane i tak pełne emocji, wybijany główny motyw przeplatany z motywem wziętym ze wstępu, nastrój coraz większego napięcia, poszukiwania. Koło piątej minuty zaczyna być nawet demonicznie (co jest zrobione przez Khozyainova szokująco prosto: ostrzejszym wybijaniem akompaniamentu, jakby z lekka przyspieszanym). I w końcu mamy ten najbardziej niesamowity, kulminacyjny moment (od 6’12”), który przypomina desperacki lot nad przepaścią, i słychać wyraźnie oba motywy. Dla mnie jest uderzające, że Khozyainov nie ulega tu pokusie przyspieszenia w żadnym momencie, podtrzymuje nieubłaganie tempo. W końcu powrót tematu lirycznego (5’56”), ulga na chwilę pełna, wszystko przebiega łagodniej niż najpierw, ale końcówka (7’20”) przypomina, że dramat trwa. To nagłe przyspieszenie i zgłośnienie – dopiero tutaj – to jeden z charakterystycznych chwytów Khozyainova, którym zwiększa napięcie w sposób piorunujący. Dlatego w tej interpretacji nie mamy wątpliwości, że to jeszcze nie koniec.

Bo w chwilę potem (7’47”) rozpoczyna się Scherzo – okrutny żart, można powiedzieć. I tu tempo nie jest przesadne, choć szybkie; „wymiatacze” potrafią szybciej, ale to absolutnie wystarczy. Nagłe kontrasty (piano w 8’02” jest wręcz złowrogie) są zasadą tej części. Od 8’25” do 8’32” mamy kolejny raz zastosowanie tego chwytu: drobne przyspieszenie i zwiększenie dynamiki, podczas którego wydaje się, że bardziej zwiększyć napięcia nie można, a jednak tak się dzieje; jest coś tytanicznego w tym momencie (to wtedy westchnęłam „o Jezu” czy coś w tym rodzaju). Wyjście z tego wstrząsającego tumultu dobitnym rytmem jakby piekielnego walca ściska po prostu za gardło. I dalej podobnie. I odpoczynek w części środkowej, powolnej, nie spieszącej się. Kto spieszy się, by wrócić do koszmaru? A on jednak wraca, i to w pełni (13’02”). Ześlizguje się w końcu na krótko znów w temat liryczny. I zamiera.

Marsz żałobny, którym rozpoczyna się drugi filmik, już od początku jest podszyty grozą – tak to odczułam na sali. Forte (0’49”) bynajmniej nie jest donośne! Nie ma potrzeby. Za to część środkowa (od 2’20”) jest grana dźwiękiem jakby z innego świata. Nie jest to dźwięk szemrzący, jak u Tysman czy Avdeevej, choć one grały na tej samej yamasze. Tu melodia przemawia (przepiękne tryle!). Ale ta przemowa to apostrofa, wypowiedź do kogoś, kogo nie ma, w przestrzeń. Cichy powrót marsza znów wywołuje ciarki. Tym razem napięcie wzrasta nawet może bardziej niż w początkowym fragmencie (zwykle pianiści interpretują na odwrót). Zwłaszcza te nagłe akordy (7’30”) szokują, ale znów wszystko opada do ciszy, choć nie spada napięcie.

Bo jeszcze ostatnia, zagadkowa część, którą Chopin nazwał w liście „ogadywaniem po Marszu„: to już coś z innej planety; taki Schumann nie potrafił w ogóle tego zrozumieć. I z innej planety jest u Khozyainowa, choć nie bez kilku zaskakujących akcentów pod koniec (wielu pianistów próbuje coś tu akcentować, z lepszym lub gorszym skutkiem; te akcenty mnie całkowicie przekonują). I ten krzyk na koniec. Happy endu nie będzie.

Ta próba opisu jest może bez sensu, bo jak tu oddać słowami coś, co w gruncie rzeczy jest niewyrażalne. Ale zdecydowałam się poświęcić temu wydarzeniu tyle miejsca dlatego, że wydaje mi się ono największym na tegorocznym konkursie. A Khozyainova widzę jako kontynuatora wielkiej pianistyki rosyjskiej, tej spod znaku Richtera czy dziś Sokołowa. Już nim jest, choć to zaledwie 18-latek z Błagowieszczeńska. To niby też mogłaby być ładna narracja, ale jemu ona akurat nie służy, przeciwnie, mówi się: taki młody, dużo nauki przed nim (w Polsce dochodzi nieraz jeszcze tradycyjne: e, Ruski…). Ja jednak (i wiem, że nie tylko ja) widzę w nim już absolutnie ukształtowanego artystę wielkiego formatu. Jeśli nawet nie dostanie I nagrody w tym konkursie.