Kolejny sprawdzian

Koncerty z orkiestrą. Kolejny kłopot dla naszych delikwentów. Co to oznacza? Po pierwsze: forma duża, trzyczęściowa, trzeba utrzymać napięcie, dobrze skontrastować i wszystko konsekwentnie zbudować. Po drugie: już nie jest się samemu na estradzie, znajduje się na niej jeszcze kilkadziesiąt ludzi i pan machający kijkiem. I czy pomagają, czy przeszkadzają, trzeba grać! Nie ma rady. Trzeba się porozumieć i próbować, by dzieło było kreowane wspólnie.

Jeśli o ten ostatni warunek chodzi, spełnił go dziś chyba jedynie Daniil Trifonov, który – jak zauważyliście – coś w przerwie powiedział dyrygentowi i okazał się w pewnym (niewielkim, ale zawsze) stopniu skuteczny. Orkiestra bowiem jest niestety z tych przeszkadzających, obciąga tempo, gra topornie, a nawet fałszywie (niedostrojone dęte). No i co tu zrobić? Dlatego duży szacun dla młodego Rosjanina, zwłaszcza, że przed dzisiejszą próbą nie grał nigdy tego koncertu z orkiestrą.

Jego krajan, Kultyshev, był bardziej uległy. Nie zrobiło to jednak dobrze całości. Fortepian co prawda brzmiał ładnie – pianista potrafi uzyskać piękne, okrągłe brzmienie – ale wszystko było za sztywne; elegancja Kultysheva zderzała się z topornością orkiestry. Efekt nie był zadowalający. Obaj chłopcy zresztą byli wyraźnie zdenerwowani: Trifonov nawet z lekka położył to i owo w I części, ale II i III zagrał prześlicznie, z właściwym sobie młodzieńczym wdziękiem, lekkością i humorem.

Paweł Wakarecy, trzeba powiedzieć, dał w porównaniu z poprzednimi etapami całkiem przyzwoity występ. Ale, mówiąc szczerze, zmęczył mnie dziwnym jakimś poszukiwaniem oryginalności za wszelką cenę: a tu zrobię akcent, a tu zwolnię czy przyspieszę, choć to z tekstu muzycznego niekoniecznie wynika – bo tak będzie inaczej. I przy tym było to jakieś zimne, wykalkulowane. Takie przynajmniej były moje odczucia. (Orkiestra brzmiała chyba jeszcze gorzej niż w Koncercie e-moll). Dramatem i wielkim zawodem niestety był występ Evgenija Bozhanova. Wyraźnie nie douczył się koncertu (miejscami tak haftował, zwłaszcza w lewej ręce, że szczęka opadała), co oczywiście wprawiło go w dodatkowe zdenerwowanie, które trudno było mu tym razem pokryć charakterystycznym dla siebie zestawem gestów. I on zaprezentował tę samą manierę, co Wakarecy – używania jakichś dziwnych, niespodziewanych akcentów czy nietypowej, nieprzewidzianej w nutach dynamiki (i zmęczył mnie chyba jeszcze bardziej niż jego polski kolega). Pamiętam na poprzednich konkursach taką manię wśród uczestników, że każdy musiał koniecznie znaleźć u Chopina jakieś schowane linie melodyczne (a to akurat jest u niego łatwe, bo wiele tam polifonii; właściwie pozornej polifonii, ale w każdym razie wielogłosowości) i praktycznie za każdym razem słuchając tego samego utworu słyszało się inny. Teraz jest moda na akcenty i na zmienianie forte w piano i odwrotnie, i nagłe jakieś pomysły artykulacyjne, zagranie np. jakiegoś biegnika staccato, żeby było inaczej. A gdzie – że wyrażę się jak znane nam wszystkim kółko spirytystyczne – jest duch Chopina? Nawiał, bo go uszy rozbolały.

Tak, muzyka Chopina jest trudna. Koncerty – też.