Pędzące Króliki

Już nie całkiem o konkursie, ale jednak okołokonkursowo. Bo przy okazji naszych tutaj gwarnych dyskusji poruszyliśmy masę coraz bardziej ciekawych tematów, z których wiele nadaje się na osobną rozmowę. Np. problem tempa. Michie Koyama, jurorka tegorocznego Konkursu Chopinowskiego, zapytana w wywiadzie dla „Chopin Express”, czy młodzi pianiści inaczej grają Chopina dziś, niż wtedy, gdy ona otrzymała nagrodę na konkursie, czyli w 1985 r., powiedziała, że dziś grają o wiele szybciej. To prawda, coraz więcej spotyka się na konkursach wykonań, które sprawiają wrażenie, jakby młodzi muzycy się ścigali albo jakby się im dokądś strasznie spieszyło. To się zresztą publiczności podoba, o czym świadczy choćby powodzenie Wundera, jednego z pierwszych w tym wyścigu (zobaczmy, co on wyrabia w drugiej z wykonanych tutaj etiud, i jak bardzo jest to „estetyczne” i „chopinowskie”). Ale nie tylko on – także całkowicie inne osobowości, jak Trifonov, którym w sposób widoczny kieruje muzyka, a nie chęć podobania się (choć może też troszeczkę…), rozpędzają się czasem ogromnie, Np. tutaj: po wspaniałym wstępie i mimo pojedynczych momentów, ogólnie atmosfera zapędzenia. To już trochę nerwy, ale też estetyka. Nie będę teraz szukać więcej przykładów, ale znajdziemy ich w konkursowej kronice bez liku. Często wynikało to z powodu, że młodego pianistę (częściej przydarzało się to panom) po prostu poniosło; w „Chopin Express” nazwałam ich nieokiełznanymi źrebakami.

Czemu dziś granie typu Pędzący Królik jest tak modne? Czy rzeczywiście jest tak, że to życie coraz bardziej pędzi, czas przyspiesza i to dlatego? I czy rzeczywiście rację ma ów francuski filozof, którego cytował w radiowej Dwójce Marek Dyżewski (a którego nazwiska nie dosłyszałam, bo słuchałam tej audycji jednym uchem), który twierdzi, że ten pośpiech wynika z lęku? Chyba niekoniecznie. Przecież takie tempa zdarzały się już dawniej. Niedawno andy wrzucił tu słynne nagranie Richtera pytając przy okazji, czy rzeczywiście uważam – jak napisałam wcześniej, że „za szybkie granie to też kicz”. No cóż, jeśli o ten wyczyn Richterowy chodzi, oceniam go w kategorii żartów; każdego chyba pianistę takie wygłupy kuszą, ja np. miałam niegdyś jako swój numer do wygłupów tę sonatkę Haydna, którą sobie pędziłam ze dwa razy szybciej niż podrzucony tu Horowitz, ha, ha… ale tylko w zaciszu domowym lub w kontekście towarzyskim jakimś; nigdy bym się tak nie wygłupiała publicznie.

Ale przecież wszystkie te wygibasy wirtuozowskie gigantów końca XIX i pierwszej połowy XX wieku, pianistyka rodem jeszcze z Liszta po owe wszystkie karkołomne transkrypcje – to w końcu bardzo istotny nurt w życiu koncertowym tej epoki. Kicz? No tak, w pewnym zakresie. Jeśli gra się w ten sposób utwory do takiego stylu gry przeznaczone, to w porządku. Jeśli zaś pędzi się w utworach pomyślanych inaczej, cóż, jest to ich kaleczenie, nawet jeśli ktoś chce to widzieć jako „twórczą interpretację”. Dlaczego kicz? Dlatego, że służy wyłącznie podobaniu się publiczności i niczemu więcej. Można i tak, oczywiście. A czemu się to publiczności podoba? Na zasadach sportowego wyczynu. Tak jak podziwia się tenora za wysokie C, i to jak najdłużej wyśpiewane. To podnosi poziom adrenaliny, co sprawia wrażenie intensyfikacji doznań. Doznań – ale czy przeżyć?

Z drugiej strony to fascynujące, jak w historii pojawiała się i zanikała potrzeba szybkich temp. Teraz także zespoły muzyki dawnej strasznie pędzą, co ponoć (twierdził to tutaj kiedyś Piotr Kamiński) wynika z traktatów z epoki (nie czytałam, więc nie umiem powiedzieć, na ile to jest prawda), ale może też ma coś wspólnego z pośpiechem dzisiejszych czasów? Pędzą w Bachu, pędzą w Beethovenie (od Norringtona do Paavo Järvi). Dokąd dopędzą? Dokąd dopędzimy wszyscy?

Może czasem warto się zatrzymać i po prostu pożyć, pozachwycać się, pokontemplować…