Khozyainov w Kielcach

Dałam taki tytuł, żeby ci, którzy wchodzą tu po raz pierwszy czy w ogóle rzadko zaglądają, nie mieli wątpliwości, o kogo chodzi. Nasz Kola, bo tak go tu nazywamy, wystąpił w Filharmonii Świętokrzyskiej w Kielcach; był to jego pierwszy w Polsce jego występ pokonkursowy – i na razie niestety jedyny. Liczę na organizatorów różnych festiwali, że w przyszłości o nim pomyślą. Ręczę, że nie pożałują.

Sala, w której FŚ obecnie działa, a która przynależy Kieleckiemu Centrum Kultury, nie jest dobrą salą koncertową, bo właściwie jest teatralna. Nowy gmach, w którym filharmonia będzie wreszcie u siebie w przyzwoitych warunkach, na szczęście już się buduje przy wsparciu unijnych funduszy; ma być oddana do użytku już za rok, w październiku. Oby tylko sama filharmonia przeżyła, bo na razie ma obcięte 10 procent budżetu, i tak niewielkiego… Ale o tym może osobno, teraz o koncercie.

Kola zagrał więc co prawda wreszcie na steinwayu, ale w koszmarnie suchej akustyce, z pochłaniającą dźwięk kurtyną przesłaniającą resztę sceny. Ale Jacek Rogala, dyrektor FŚ, twierdzi, że gdyby tę kurtynę rozsunąć, byłoby jeszcze gorzej, bo wszystko szło by w komin sceny. Teoretycznie jest żelazna kurtyna (i w ogóle koncert w pierwszej wersji miał się odbyć na scenie, właśnie za żelazną kurtyną, tylko poszło więcej biletów i publiczność by się tam nie zmieściła), ale podobno się zacina…

W każdym razie w tej suchej atmosferze Kola początkowo trochę wojował z dźwiękiem – na pewno zaskoczyła go też różnica akustyki wnętrza po wejściu publiczności; dlatego zagrał co prawda Nokturn H-dur z op. 9 pięknie, ale Fantazja f-moll wyszła jakby trochę bardziej blado niż na konkursie. Już w Mazurkach op. 50 zaczynał trochę się łapać, choć brzmiało to zupełnie nie tak, jak mogłoby brzmieć w dobrych warunkach, a w kończącej pierwszą część Balladzie f-moll, którą gra naprawdę znakomicie, już było widać, że zaczyna ogarniać sytuację.

Drugą część zaczął od efektownego Bolera, jeszcze bardziej zamaszystego niż na konkursie; świetnie się bawił tymi rytmami i nastrojami. To romantyczna dusza, ale czasem potrafi po prostu zatańczyć. Potem był Polonez-fantazja, bardzo piękny, choć też wciąż próbowałam sobie wyobrazić, jak to MOGŁOBY brzmieć, ale też jednoczeście myślałam – jak to się stało, że dano za niego nagrodę Wunderowi, skoro na konkursie było tyle lepszych i po prostu pięknych interpretacji? Nawet Avdeeva grała go o morze lepiej, a cóż dopiero właśnie Kola czy Trifonov.

No, ale wszystko znów znikło przy Sonacie. Znów ciarki chodziły i zapominało się o wszystkim. Parę rzeczy zmienił – np. też zagrał w pierwszej części repetycję ze wstępem; widać przekonano go, że to jednak jest wersja właściwa (wiele innych jednak szczegółów wskazuje, że nie gra z Wydania Narodowego). Ja nie jestem wciąż do końca przekonana, bo te cztery takty to ewidentny wstęp; znamienne, że gdy dokładni Niemcy wydrukowali znak repetycji po wstępie, to Chopin tego nie poprawił. No, ale cóż, chyba powtarzanie ze wstępem jest teraz w modzie.

W pierwszej części wytchnienia w momentach lirycznych były jakby trochę pełniejsze. Scherzo było tak samo piorunujące jak na konkursie. Marsz – coś tam było troszkę inaczej z dynamiką (w środkowej części nagle zdarzył się fragment bardzo wyrazisty, ale zaraz potem znów wszystko zapadło się w stan bliski niebytu). Niesamowita rzecz wydarzyła się w finale – Kola kropnął się koszmarnie, zaczął grać od razu końcowy fragment, ale zorientował się, zrobił wielką improwizację i w sposób niewidoczny dla niewtajemniczonych wrócił do początku, by zagrać już wszystko jak należy. Mistrzostwo świata… Po sonacie natychmiast standing ovation. Nie mogło być inaczej.

Bisował trzy razy. Najpierw Walca As-dur op. 42, z którego robi prześliczną katarynkę (ale też momentami gra zamaszyście, tanecznie), potem Czajkowskiego fragment z Pór roku (melancholijny Październik), i bezpośrednio potem, zostawszy w tonacji, wrócił do Chopina i zagrał burzliwie i „charyzmatycznie” (tzn. nie bez klasterów i sąsiadów, co w tym wypadku jednak było mniej istotne) ostatnie Preludium z op. 28.

Jacek (daruję sobie sztywniactwo w stosunku do Pana Dyrektora, bo jest moim dobrym kolegą od ćwierć wieku gdzieś) nie słyszał go wcześniej, nie miał czasu na podsłuchiwanie konkursu czy zaglądanie do sieci, więc właściwie kupił kota w worku, ale był absolutnie zachwycony i zaczął po koncercie namawiać Kolę, żeby przyjechał zagrać z orkiestrą. Tzn. od razu pytał go, co chciałby zagrać. On na to, że chętnie Rachmaninowa – albo III Koncert, albo Rapsodię. Siedział troszkę z nami po koncercie, ale sytuacja była trochę głupia, bo nikt nie czuł się na siłach mówić po rosyjsku – może z wyjątkiem mnie, ale ja też to i owo zapomniałam nie używając na co dzień. Wszyscy gadali po polsku, a on bidaka rozumiał z tego niewiele; kiedy ludzie się zorientowali, że trochę używa angielskiego, zaczęli z nim rozmawiać po angielsku. Pewien miły pan niestety dotknął czułego punktu i zagaił: ten konkurs na pewno uczyni pana bardziej znanym, przyniesie panu korzyści. Kola na to ze smutnym uśmiechem: „Nie sądzę”. (Ten pan nie zna realiów i potem mu wytłumaczyłam, że otrzymanie samego wyróżnienia nie przynosi żadnych korzyści. Może przyniosłoby, gdyby był jedynym Wielkim Pokrzywdzonym, ale po pierwsze pokrzywdzonych było więcej, po drugie była histeria wunderowska.) Pan na to, że przecież może znów przyjechać za pięć lat. Ale Kola dał do zrozumienia, że raczej tego nie zrobi…

Spytaliśmy go, ile czasu przygotowywał się do konkursu – dwa lata. O żadnych kolejnych konkursach na razie nie myśli. Pracować, pracować – to najważniejsze. No i czasem koncerty. Najbliższy – tu uczulam Tereskę i paryską Hortensję – w Paryżu, w Salle Cortot, 23 listopada o godz. 20.30. W programie sali jego nazwiska jeszcze nie ma, po prostu jest o laureatach konkursu. Nie wiem, czy tam będzie jeszcze ktoś, ale on na pewno, więc przyjdźcie tam, dziewczyny, i powiedzcie mu trochę ciepłych słów.

Widać, że go ta sprawa wciąż boli. Moim zdaniem on znał swoją wartość i dobrze wie, jak bardzo został na tym konkursie skrzywdzony. Któraś z nagród głównych i nagroda za Sonatę należała mu się według mnie jak psu kość. Finał został skopany, ale z winy po pierwsze słabego instrumentu (po co mu była ta yamaha), a po drugie – akompaniamentu zakrawającego wręcz na sabotaż (jakże inaczej dyr. Wit odnosił się do Wundera…). Cóż – jak to powiedziała Tereska – chłopak na tym konkursie nie miał po prostu wejścia.