Indywidualność 2010

Tegoroczny Międzynarodowy Konkurs Indywidualności Muzycznych im. Aleksandra Tansmana był kompozytorski. Po raz drugi już. Najpierw z ponad dwustu partytur (przysłano ich 278 z 50 krajów, do konkursu ze względów regulaminowych dopuszczono 245) jury wybrało piątkę finalistów – stało się to na początku października. W piątkowy wieczór nastąpił finał: orkiestra Filharmonii Łódzkiej pod batutą Wojciecha Michniewskiego wykonała owych pięć utworów, po czym jury dokonało podziału nagród.

Właściwie od początku byłam przekonana, że największe szanse na zwycięstwo ma jedyny utwór z tego zestawu, który już słyszałam (na tegorocznej Warszawskiej Jesieni, na koncercie inauguracyjnym) – Dusty Rusty Hush 30-letniego Czecha Ondřeja Adamka. Wspominałam o nim w tym wpisie. Facet ma – stwierdziłam to jeszcze raz – niesamowitą wyobraźnie brzmieniową, a na dodatek treść tego utworu bardzo pasuje do Łodzi – opowieść o nieczynnej fabryce… Można mówić, że był już wcześniej Mosołow z Odlewnią stali czy Prokofiew ze Stalowym krokiem, ale tu tych pomysłów było daleko więcej, choćby dlatego, że utwór jest dość długi. Ale nie nuży ani przez chwilę.

Tak się składa, że i kompozytor, który otrzymał II nagrodę, Marko Nikodijević, miał wykonanie na tegorocznej Warszawskiej Jesieni, ale nie tego utworu, który przedstawił w konkursie, tylko sadness untitled. Za ten, który wysłał do Łodzi, czyli cvetić, kućica…/la lugubre gondola dostał już Gaudeamus Prize 2010. Z tym utworem z kolei wiąże się upiorna historia rysunku znalezionego przy zamordowanym podczas bałkańskiej wojny dziecku; nic więc dziwnego, że jest bardzo smutny, wręcz żałobny w nastroju, ma przy tym bardzo wyrafinowane brzmienia.

III nagrodę otrzymał Włoch Federico Gardella za Concerti per mandolino e orchestra, IV – Irlandka Irene Buckley za Stórr na orkiestrę, wreszcie ostatnią także Włoch, Carlo Alessandro Landini, za Un rêve long et joyeux, który, i owszem był długi, ale bynajmniej nie joyeux, tylko ponury i nudny jak flaki z olejem. Zamieniłabym też miejsca czwarte i trzecie, bo utwór Irlandki miał nastrój, był jak barwne, przelewające się morze.

Przed tym wszystkim było jeszcze prawykonanie nowego utworu Michaela Nymana pt. Chopin-Milton Songs. Przykro mi, ale to było straszne. Do kilku preludiów zostały dobrane teksty Miltona śpiewane przez bas-baryton (Andrew Slater), któremu akompaniował zespół instrumentalny (kompozytor dyrygował od fortepianu). Niestety, Nyman ograniczył się do prostej instrumentacji, bez ziarnka pieprzu, bez cienia czegoś indywidualnego – no, może pierwsze z preludiów trochę było ciekawsze (bo Preludium a-moll zresztą jest jednym z najciekawszych w zbiorze); gdyby dalej poszedł tym tropem, a operowe niemal śpiewanie zmienił na ochrypły bas a la Tom Waits, może miałoby to cień czegoś interesującego. Prawdę mówiąc, zezłościłam się, kiedy to usłyszałam. Chopek też się pewnie w grobie przewraca. Ale już chyba się przyzwyczaił, bo tak musi przez cały rok…