Konitz i więcej nic

Wiadomo, że w jazzie, jak w każdej innej dziedzinie, są koncerty i koncerciska. O kompletnych kitach nie mówię, bo na Jazzowej Jesieni w Bielsku ich nie ma, przynajmniej dotąd nie było – osoba szefa artystycznego to gwarantuje. Ale bywają takie, które rozkręcają się przez pół wieczoru, jak wczorajszy występ Chrisa Pottera w swoim kwartecie Underground, podczas którego przez trzy kwadranse czekałam, aż się coś wydarzy, ale w końcu się wydarzyło i zrobiło się bardzo fajnie. Tak czasem bywa, że trzeba rozpoznać teren, salę, publiczność, albo po prostu coś nie podchodzi. Ale są i specjaliści, którzy się tym nie przejmują i natychmiast, z buta, wchodzą w pełnię akcji – taki był pierwszy z dzisiejszych koncertów, czyli występ Paolo Fresu Devil Quartet. Czy ten kwartet był diabelski – raczej nie, ale był bardzo sprawny, dowcipny, szybko reagujący. Lider, prawie pięćdziesięciolatek, jest świetnym fachurą i ma coś na kształt charyzmy, a ponadto wszystko mieli znakomicie opracowane i dopracowane. Trochę szwankowało nagłośnienie (zwłaszcza gitary), ale elektronika była konieczna, choćby z powodu używania przez szefa zabaw w kanony z samym sobą. Ogólnie było to bardzo miłe i wprawiało w dobry humor. Tutaj jeden ze spokojniejszych utworów, zagranych pod koniec. Skład ten sam, prócz obecnego na koncercie perkusisty Stefana Bagnoli.

Ale wszelkie takie koncerty mogłabym oddać za to, co było po przerwie. A wystąpił Lee Konitz z triem Minsarah. Imponujący sojusz ludzi, których dzieli kilka pokoleń różnicy: Konitz zaczynał w latach 40., w rozkwicie ery cool jazzu, potem grał z Gilem Evansem, Gerrym Mulliganem, Milesem Davisem… Żywa historia. 83 lata. Chłopcy z Minsarah – koło trzydziestki (perkusista Ziv Ravitz grywa z Marcinem Maseckim), imponujący zwłaszcza pianista, ale wszyscy z szacunkiem, delikatnością, nieledwie czułością muzykują z Klasykiem. A ten – pociąga za sznureczki. Tak grał kiedyś. A tak ostatnio. Ale to całość koncertu trzeba przeżyć, obserwować, jak muzyka rodzi się z rozmowy fraz, jak te frazy są niezbędne, jak to jest, że nawet kiedy składają się z dwóch nut, to są akurat dokładnie te dwie nuty, o które w danym momencie chodzi. Słuchając czegoś takiego ma się poczucie ważkości i niepowtarzalności wydarzenia; aż żal, że nie było w żaden sposob utrwalane (bo wątpię, by ktoś je piratował).

Występ był oczywiście unplugged i nie wiem, czemu robiono z tego sensację – brzmiało to w tym wnętrzu (BeCeK – Dom Muzyki) absolutnie naturalnie; to nagłośnione koncerty brzmią tu źle. W sobotni wieczór Lee Konitz ma na kilka kawałków dołączyć do Tomasza Stańki z jego aktualnym zespołem jako gość specjalny. Tomasz też więc zamierza grać akustycznie (przynajmniej w tej części koncertu) i nawiązać do czasów swojej młodości; taka podróż sentymentalna. Ogromnie jestem ciekawa, jak to wyjdzie.