Wieczór z wielką klasą

Naprawdę warto było przyjechać do Bielska. Takie dwa dni pod rząd rzadko się zdarzają.

Dziś zaczął gospodarz festiwalu, Tomasz Stańko. Podzielił występ na dwie części. Pierwszą, nagłośnioną (ale tym razem dyskretnie), zagrał ze swoim aktualnym zespołem: Dominikiem Wanią na klawiszach, Sławkiem Kurkiewiczem na basie i Finem Olavi Louhivuori na perkusji. Zaczęli od kawałków z płyty z Dark Eyes, konkretnie od tego (oczywiście inaczej, bo bez gitary); ogólnie był to taki Stańko, jakiego w ostatnich latach lubimy bardzo. Ale ogromnie ciekawa była druga część tego występu. Otóż gospodarz zaprosił do współpracy gwiazdę poprzedniego wieczoru – Lee Konitza, zarządzając wyłączenie nagłośnienia i zapowiadając, że będą grali standardy, w czym Konitz jest mistrzem, a dla niego samego będzie to wspomnienie młodości. Gość szczególny wkroczył z godnością, jak to on, i się zaczęło. Ciężkim zadaniem było wkroczyć w te precyzyjne, w punkt trafione frazy saksofonisty. Ale trębacz obrał ciekawą taktykę. Po paru frazach zaczynał się „wciskać” ze swoim, pozostając na drugim planie, kontrapunktując, ale jednak wypowiadając się wyraźnie. To z początku denerwowało, bo chciało się słuchać Konitza (dla mnie to on mógłby grać w ogóle sam, nic więcej nie byłoby potrzebne), ale w końcu obaj artyści dopasowywali się do siebie, zaczynali dialogować i wreszcie tworzyła się pogawędka sąsiadów z Manhattanu (Stańko mieszka o trzy domy od Konitza). I taki proces przebiegał w prawie każdym utworze; standardy były na tyle wyabstrahowane, że nie zawsze dawały się rozpoznać, raz tylko Stańko wszedł wyraźnie z My funny Valentine i gdyby nie ten początek, po dalszym ciągu nie zidentyfikowałoby się tego również. Potem jeszcze wszedł ten młody niemiecki pianista, Florian Weber z Minsarah, zespołu, który wczoraj towarzyszył Konitzowi, i zastapiwszy Dominika Wanię wniósł jeszcze dodatkową jakość. Wspaniałe to było.

Trudno sobie było wyobrazić, że drugi występ może być równie dobry. Ale był. Abdullah Ibrahim (niegdyś Dollar Brand), Południowoafrykańczyk, to też żywa historia – ma 76 lat. Jest w formie tak niesamowitej i ma tak ogromną charyzmę, że nie da się tego zapomnieć. Grał najpierw sam, blisko ciszy, subtelnie i łagodnie; potem doszli kontrabasista Belden Bullock i wspaniały perkusista George Gray, zagrali parę utworów we trójkę i w końcu dobiła do nich reszta zespołu Ekaya – trzy saksofony (altowy, tenorowy, barytonowy) i puzon; choć każdy z nich miał swoje solówki (aptekarsko wyliczone, jak i wszystko inne!), razem spełniali rolę chóru, chwilami grając również cicho i subtelnie. Ciekawe, że nie było to jakoś bardzo afrykańskie; pod koniec, na bis właściwie, zagrali coś na kształt marsza z pogrzebu nowoorleańskiego. Bardzo byli zdyscyplinowani i poddani liderowi, który nawet wywoływał każdego z nich osobno do ukłonów. Ale gdy Ibrahim grał sam lub w triu, czuło się swobodę, jakby w każdej chwili był w stanie skręcić w nieoczekiwaną stronę, rozpocząć następny utwór lub przerwać i zakończyć.

Jestem pod dużym wrażeniem tego, co dziś usłyszałam. Rozglądałam się po tubie za przykładem, który trochę dałby wyobrażenie, jest dużo Ibrahima (także jeszcze jako Branda), również z Ekaya, ale wszystko jest jakieś inne w charakterze, konkretne, nie tak wysublimowane. Dziś pianista grał tak, jakby coś więcej wiedział. Co? Nie wiadomo. Ale coś pięknego.