Paździerz z Mozarta

To słowo nasunęło mi się poniekąd w skojarzeniu z dekoracjami do najnowszego Wesela Figara w Operze Narodowej, które zresztą są nawet niebrzydkie – wnętrza zbudowane z płyt paździerzowych i sklejki, dające ciepły drewniany koloryt (ale nie poprawiające akustyki); z wyjątkiem aktu finałowego, rozgrywającego się w koszmarnej konstrukcji obślizgłych ni to korzeni, ni to gałęzi. Na tym tle stroje stylizowane. Trochę to wszystko kolorystycznie przypomina ten spektakl. Ale cóż za różnica…

Paździerz, w takim znaczeniu, w jakim używa się tego słowa dziś, dotyczy niestety niemal wszystkich pozostałych składników spektaklu. Poczynając od reżyserii (Keith Warner został sromotnie wybuczany). A właściwie braku reżyserii. Wszyscy rzucają się po scenie kompletnie niezbornie, machają łapami, przestawiają coś bez składu i ładu, żaden z gestów nie ma uzasadnienia. Clou wszystkiego jest odśpiewanie przez Hrabinę przepięknej arii Dove sono w pozycji leżącej na wznak, na stole. Hrabia Almaviva zachowuje się jak chłop ze wsi, bez godności; Hrabina ciska się po scenie w najbardziej paskudnym dezabilu, jaki można sobie wyobrazić, Cherubino rozbiera się niby po to, żeby się przebrać, ale zaraz ubiera się z powrotem, Antonio bez przerwy nosi pod pachą drzewko pomarańczowe, żeby nikt nie miał wątpliwości, że jest ogrodnikiem. A to tylko kilka szczegółów. Ktoś mi się tłumaczył po tym spektaklu, że większość prób była na małej scenie, więc nie było wyobrażenia, jak ma być na dużej. Ale to nie jest żadne usprawiedliwienie.

Bo jest jeszcze jeden drobny szczegół: muzycznie spektakl jest do bani. Począwszy od tego, że jest nierówno, wszystko się rozłazi, a dyrygent (kumpel reżysera) pędzi jak do pożaru i w nosie ma solistów, poprzez fakt, że niektórzy śpiewacy mają ładne, ale za słabe głosy na tę scenę (Mariusz Godlewski – Hrabia, Wojtek Gierlach – Figaro; dopiero pod koniec trochę się rozkręcają), aż po wkurzający mnie osobiście maksymalnie fakt, że widzów premiery ordynarnie zrobiono w konia: reżyser zawarował sobie w kontrakcie, że na premierze będą śpiewali jego kumple. W związku z czym mieliśmy koszmar w roli Hrabiny (Asmik Grigorian o paskudnie ostrym głosie), Cherubina (Verena Gunz), a przede wszystkim Marceliny (Anne Marie Owens); wkładem w koszmar z naszej strony był udział Borysa Ławreniwa (Curzio), którego już kiedyś słyszałam w Łodzi i gorzko tego żałowałam. Pomyśleć, że w drugiej, polskiej obsadzie, partię Hrabiny śpiewa Wioletta Chodowicz, Cherubina – Anna Bernacka, Marceliny – Izabella Kłosińska… No, nóż się w kieszeni otwiera. Tylko paru odtwórców ról charakterystycznych, starych wyjadaczy, zadowalało: Paweł Wunder (Basilio), Dariusz Machej (Bartolo), Czesław Gałka (Antonio). Katarzyna Trylnik robiła w tym kontekście, co mogła – przecież na Zuzannie stoi właściwie cała opera, tylko reżyser kazał jej wykonywać tak głupie gesty, że osłabia to wyrazistość całej roli.

Może spektakl się trochę uleży. I może w drugiej, właściwej obsadzie (na którą, jak się uda, chcę się wybrać) będzie to chociaż trochę do słuchania. Bo na razie nie jest. Zwyczajnie nudzi. To długi spektakl, choć na szczęście zrobiono parę skrótów (już się bałam, że Marcelina odśpiewa swoją arię w ostatnim akcie; szczęśliwie aż tyle hucpy reżyser nie miał, żeby nam to wmusić). Ale żeby Wesele Figara nużyło, to trzeba się naprawdę bardzo starać.

Ogólnie miałam wrażenie, że pan W. potraktował ten spektakl jak chałturę na prowincji, gdzie nie trzeba się wysilać. Strasznie mi przykro, bo tak kocham tę operę. Swoją drogą scena Opery Narodowej w ogóle do Mozarta nie za bardzo się nadaje. Ale dobry fachowiec potrafi coś na to poradzić. Warner nie potrafił.

PS. Nius off topic. Nowym dyrektorem NIFC został właśnie pan Kazimierz Monkiewicz, prezes firmy Panasonic. Moglibyśmy długo zgadywać, kto stanie na czele tej instytucji, i nie zgadlibyśmy. Co ma do Chopina? „Prywatnie uwielbia muzykę, zwłaszcza jazzowe transkrypcje klasyki„…