Jeszcze raz dokoła (Chopka)

1. Dwa fortepiany w wodzie. Mowa o sobotniej premierze w łódzkim Teatrze Wielkim. Oglądając Kochanków z klasztoru Valldemosa Marty Ptaszyńskiej miałam poczucie déjà vu – zaledwie tydzień wcześniej byłam na spektaklu (Eugeniusz Oniegin w Krakowie), na którym scena była cała w wodzie, a z tyłu i po bokach wycięte były wielkie koła. Różnica była taka, że w Łodzi z tyłu było takie same koło, a po bokach zamiast kół były prostokąty (ale zamknięte), w I akcie pośrodku tego basenu stał podeścik z roślinami doniczkowymi i dwoma leżakami dla Chopina i George Sand, a w drugim – najpierw jeden fortepian, potem dwa. Tu chodziło o to, że Majorka jest wyspą, w Krakowie – że Onieginowe serce z lodu się roztapia. Wszystko można dopisać. To trzecia zresztą premiera pod rząd, na której byłam, gdzie się chlupało na scenie – w Weselu Figara też jest z przodu sceny strumyczek. W Traviacie co prawda był basen, ale szczęśliwie reżyser nie kazał tam nikomu tańczyć ani chodzić; w tych ostatnich spektaklach jest inaczej i artyści ryzykują przeziębieniem. To zresztą nie tylko nasza specjalność: znajoma, którą spotkałam w Łodzi, a która od kilku lat mieszka w Pradze czeskiej, twierdzi, że tam też w każdym niemal spektaklu artyści chlupią się w kaloszach. Dlaczego wszyscy muszą robić to samo? Dobrze, że przynajmniej w Łodzi Myszek Miki nie było.

Nie był to jednak niestety spektakl wybitny. Także nie przyczyniła sie do tego sama materia teatralna: libretto Janusza Krasnego-Krasińskiego jest po prostu raz jeszcze opowiedzianą historię pechowego wyjazdu Fryderyka i George na Majorkę. Nie ma tam węzła dramatycznego, problemu, wokół którego mogłaby się skupić akcja. Soliści niestety tu nie pomagają, tekstu w ogóle nie można zrozumieć (chyba powinny być napisy). W sumie wszyscy zapamiętują arię służącej o kozie, którą francuscy goście zostawili w klasztorze, a mieszkańcy chcieli zabić. Co do samej muzyki, Chopina tu szczęśliwie mało, tylko parę aluzji do Preludiów, ciekawych zresztą; więcej aluzji jest do muzyki hiszpańskiej i katalońskiej. Jedyny cytat jest z Musikalisches Opfer Bacha. Dużo fajnej perkusji i barw, jak to zwykle u Marty Ptaszyńskiej (nie tylko kompozytorki, ale i perkusistki). Bardziej mi się jednak podobał jej utwór symfoniczny Lumen, wykonany dzień wcześniej w Filharmonii Narodowej (po raz pierwszy w Polsce), zainspirowany witrażami w katedrze w Reims – wiele metalicznych brzmień perkusji mogło tak właśnie się kojarzyć.

2. Mazurki śpiewane. Dziś jako ostatni akcent Roku Chopinowskiego w Filharmonii Narodowej wystąpiły Olga i Natalia Pasiecznik. Nie wykonały jednak pieśni Chopina, jak w czerwcu na Chopin Open, lecz w pierwszej części pieśni kompozytorów mu współczesnych, których spotykał w Paryżu, a z niektórymi nawet się przyjaźnił – Belliniego, Donizettiego, Meyerbeera, Rossiniego i Liszta. W drugiej – cykl dziesięciu mazurków opracowanych zręcznie przez Pauline Viardot z dopisanymi kiczowatymi tekstami autorstwa Louisa Pomeya. Znakomita śpiewaczka, przyjaciółka Chopina, wykonywała je wielokrotnie; o ile były to sytuacje towarzyskie, mogło to być zabawne, jednak publicznym ich wykonywaniem Chopin nie bardzo był zdaje się zachwycony – ale go nie zakazał. Myślę, że Pauline Viardot nie mogła śpiewać ich lepiej niż robi to Olga Pasiecznik. To było cudne – wdzięczne, dowcipne, wirtuozowskie, ale bez cienia epatowania. Z ogromną przyjemnością wychodziło się z tego paryskiego wieczoru.