Penderecki po polsku

Żeby nas tylko nie zawiało – powiedział kolega, z którym wchodziliśmy na salę, nawiązując do tytułu utworu, który miał zabrzmieć za chwilę: Powiało na mnie morze snów… Pieśni zadumy i nostalgii. Było to pierwsze od ponad 40 lat (od Dies irae w 1967 r.) prawykonanie dzieła Krzysztofa Pendereckiego, które miało miejsce w Polsce. Co więcej, od czasu Psalmów Dawida z 1958 r., napisanych do tłumaczenia Jana Kochanowskiego, jest to jego pierwszy utwór do tekstów polskich. Wszystko dla Chopina, na oficjalne zamknięcie jego roku. Jak to się stało? Zacytuję z wywiadu zamieszczonego w programie: „Z propozycją skomponowania takiego utworu zwrócił się do mnie w 2007 roku pan Grzegorz Michalski, pierwszy dyrektor Narodowego Instytutu Fryderyka Chopina. Natomiast zasługą kolejnego szefa tej instytucji – pana Andrzeja Sułka – było doprowadzenie tego pomysłu do finału”. Dobrze, że zostało to powiedziane. Obaj byli dyrektorzy przyszli zresztą na koncert.

Nie było mów tronowych – i bardzo dobrze. Oficjeli, poza ministrem Zdrojewskim, chyba też nie. Ale ogólnie sala się wypełniła. Standing ovation – i owszem, i to długa, również ze względu na dyrygującego Gergieva (dziś po południu otrzymał od ministra Gloria Artis; dyskutowałabym, czy już na to zasłużył), ale zdania indywidualne słyszałam różne. A co ja mam do powiedzenia?

Dobrze, że Penderecki znów, po tylu latach, zabrał się za polskie teksty, doświadczony już wielce w muzyce wokalnej. Dzięki temu doświadczeniu tekst można było nawet zrozumieć (ale na wszelki wypadek wyświetlano go na ekranie – świetny pomysł). Dobrze też, że obok narzucającego się Norwida wybrał też mniej znanego jako poeta (przyznał się, że i jemu – wcześniej) Aleksandra Wata – jego orędowniczką zwłaszcza jestem jako osoba, która sama kiedyś coś do jego wierszy popełniła – czy Tadeusza Micińskiego. Muzycznie to był trochę taki przegląd rozmaitych używanych przez Pendereckiego stylistyk. Nie tylko tych ostatnich, ale i wczesnej, bo włączył do cyklu zinstrumentowane młodzieńcze pieśni: Prośba o wyspy szczęśliwe do słów Gałczyńskiego (mnie się to podobało najbardziej z całego utworu) oraz dwie niedługie do słów Staffa.

W samym ustawieniu tekstu jednocześnie jest konsekwencja i jej nie ma. Pierwsza część, złożona z sześciu pieśni, nazywa się Ogród zaklęty. Dziwiłabym się, gdyby kompozytor-ogrodnik nie napisał takiej części. Ale zestawienie jest jakieś dziwne: bajkowe obrazki Wierzyńskiego i Leśmiana, łagodny erotyk Gałczyńskiego, barwny obraz jesiennego lasu Micińskiego, ponury obraz krzyża pod samotnym drzewem – Koraba-Brzozowskiego, a na koniec fragment wiersza Anioł Pański Przerwy-Tetmajera, który wróci jeszcze na koniec. W części II pt. Co mówi noc? mamy dwa krótkie fragmenty liryczne Staffa, tragiczne Co mówi noc? Wata (o nocy na Łubiance), bezpośrednio później bajkowe dwa fragmenty Micińskiego. Nie pasuje to do siebie. Ostatnia część, Requiem, jest najbardziej konsekwentna: refrenem jest Norwida Fortepian Chopina w kawałkach (Byłem u Ciebie…), w których pojawiają się za każdym razem dwa akordy z Marsza żałobnego, a w środku mamy wiersze, które łączy odniesienie do emigracji.

Stylistycznie, jak powiedziałam, jest to mieszanka: można tu usłyszeć echa Polskiego Requiem, Credo czy owych prawosławnych chórów, które wciąż do Pendereckiego wracają (korzenie prawosławne, jak protestanckie, zawsze będą dla niego ważne); są też momenty nieledwie ilustracyjne, jak długi passus o wędrującej samotnej duszy, zilustrowany złowieszczym marszem. Pomieszanie stylów nie bardzo mi pasuje, ale zapewne jest analogią do rozmaitych stylów poezji. W każdym razie Gergiev dał takie tempa, że utwór nie nużył, a Wioletta Chodowicz, Agnieszka Rehlis, Mariusz Godlewski, Chór FN i Sinfonia Varsovia spisali się znakomicie.