Z opóźnieniem o Olimpiadzie

Z opóźnieniem, bo… no, wiadomo, dlaczego.

Na pierwszym w tym roku spektaklu z cyklu Opera Rara nie było zlotu blogowego (choć czytelnicy blogu i owszem, byli), nie wiem też, czy ktoś z Was podsłuchiwał transmisję Olimpiady Pergolesiego w wykonaniu Accademia Bizantina pod dyrekcją Ottavio Dantone. Ogólne wrażenie było takie: tym razem bez fajerwerków, ale przyjemnie. W sumie najlepsza z tego wszystkiego była orkiestra. Ale i śpiewanie też zdarzało się ładne.

Libretto Pietra Metastasia opiera się na Herodocie – tu możemy przeczytać więcej, jak również o tym, skąd się wziął ten spektakl. Fondazione Pergolesi Spontini rok temu na targach Midem w Cannes miała przepiękne stoisko (prawie obok naszego, więc wpadałam regularnie), gdzie częstowano czekoladkami „Pergolesi” i „Spontini” oraz pokazywano filmiki demonstrujące prześliczne barokowe sale teatralne z Jesi (miejsca urodzin Pergolesiego) i okolic, gdzie miały się odbywać koncerty i spektakle święcące rocznicę twórcy La serva padrona – bo zeszły rok był nie tylko chopinowski i schumannowski, ale pergolesiowski (300. urodziny). Bardzo żałowałam, że nie mogłam tam pojechać – na pewno było pięknie.

Soliści, których Dantone przywiózł tym razem, reprezentowali w większości niezłą średnią. Mnie osobiście najbardziej podobała się Mary-Ellen Nesi w roli Lycidasa; dwie panie śpiewały role męskie; druga, Yetzabel Arias Fernandez (Megakles), miała ładną barwę głosu, ale zbyt często była pod dźwiękiem. Główna heroina, Aristea (Roberta Mameli) miała piękną kieckę, ale głos niestety ostry jak żyleta. Monica Piccinini (Argene) była w porządku, ale trochę blada; Alessandra Visentin podobnie, ale raczej z akcentem na bladość. Dwóch panów, Mirko Guadagnini (Cleistenes) i Cyril Auvity (Amyntas), śpiewało przyzwoicie. Sala, jak widziałam, wzruszyła się i zerwała do owacji na stojąco; ja aż tak zachwycona nie byłam, ale wieczór był w sumie sympatyczny.

Trochę zabawnie mi się zresztą słuchało, bo wciąż miałam w tyle mózgu Pulcinellę Strawińskiego i perypetie z tym utworem związane. Fakt, że wielki Igor był przekonany, że opracowuje wyłącznie utwory autora Olimpiady, jest świadectwem narastającego przez pokolenia mitu przedwcześnie zmarłego geniusza (żył zaledwie 26 lat), który gdyby miał stworzyć wszystko to, co mu przypisywano, musiałby chyba pracować nad tym od niemowlęctwa. W Pulcinelli jest więc reprezentowany nie tylko Pergolesi, ale także mniej znani twórcy: Carlo Ignazio Monza, Domenico Gallo, Alessandro Parisotti, a także – o czym wspominałam tu kiedyś – Unico Wilhelm van Wassenaer. Jednak konwencja jest podobna. Rozmawiałyśmy w przerwie z koleżanką, że w gruncie rzeczy nie było trudno pisać te wszystkie opery, bo były reguły, pewien zamknięty zasób muzycznych gestów, i tylko pewna wyrazistość ich podania świadczy o prawdziwym talencie autora. Natomiast to, co Strawiński robił z tą muzyką, świadczy o jego geniuszu, ponieważ robił właściwie niewiele, a ta muzyka należy w pełni do obu twórców: tego, który napisał jej pierwowzór przed paroma wiekami, i tego, który zinterpretował ją po swojemu, przez przysmaczanie dysonansami, akcentami, zabawną, swoistą instrumentację, w sumie przymrużenie oka przez XX-wiecznego człowieka, który jakoś tę muzykę XVIII w. pokochał. Więc ja też słuchałam sobie tych kawałków podświadomie wyobrażając sobie, co by z tym zrobił Strawiński. No i oczywiście doczekałam się kawałka, który znalazł się również w Pulcinelli. A także w innym utworze Pergolesiego, bo on sam, jak to bywało wówczas w zwyczaju, stosował recykling. To jest ta aria; u Strawińskiego jest tutaj, w trzeciej minucie filmiku (tu nawet niewiele zmienił). W suicie orkiestrowej tego kawałka nie ma, jest tylko w balecie.