Sabine i ośmiu

Pamiętna to była historia w 1982: Herbert von Karajan przyjął do Filharmoników Berlińskich młodą osobę (miała 23 lata!) grającą fantastycznie na klarnecie. Po zwyczajowym okresie próbnym orkiestra głosowała w absolutnej większości przeciwko niej. Oficjalnie, ponieważ „brzmienie nie pasowało do grupy”; w rzeczywistości, ponieważ była kobietą, a wielopokoleniowa tradycja wymagała, by w orkiestrze grali sami mężczyźni. Sabinę Meyer więc wyrzucono, dzięki czemu została fantastyczną solistką – ze swojej klarnetowej rodziny (ojciec oraz brat Wolfgang, też znany) jest najlepsza. Dziś u Berlińczyków grają kobiety – nadal w mniejszości, bo na całą orkiestrę zaledwie 14 (i to zwykle w dalszych pulpitach – typowe), ale pomału i tam wkracza normalność.

Za to Sabine, dziś profesorująca w Lubece, gra solo lub kameralnie. Wśród różnych zespołów kameralnych, w których gra, jest też Bläserensemble Sabine Meyer, w którym gra też ośmiu innych panów (sytuacja się odwróciła – tu pani rządzi!), w tym jej mąż, także klarnecista. Zespół powstał już ponad 30 lat temu w związku z działanością Sabiny w ramach letniego festiwalu w Lucernie. Grają w nim w większości Niemcy, ale jest i angielski oboista, i norweski fagocista; drugi zaś fagocista to muzyk Filharmonii Berlińskiej. Ten sympatyczny ansambl odwiedził wczoraj Filharmonię Narodową. I bardzo miło było obserwować pełną salę, i to koncertową, na wieczorze muzyki kameralnej, co zdarza się tu doprawdy rzadko. No, ale Sabine Meyer to nazwisko.

Przemiły to był koncert. Przede wszystkim z powodu repertuaru: Mozart, Beethoven oraz parę lat młodszy od Mozarta (ale piszący blisko jego stylu) Franz Krommer (František Kramář). Rozbrajające było opracowanie fragmentów Don Giovanniego dokonane przez Josefa Triebensee, oboistę współczesnego Mozartowi (grał w orkiestrze podczas prawykonania Czarodziejskiego fletu); przypominało podobny „kawałek” – opracowanie Non più andrai wstawione przez Mozarta do ostatniego aktu (co Don Giovanni kwituje: Questa poi la conosco pur troppo). Jedno trochę może denerwować, jeśli, jak ja, jest się maniakiem Don Giovanniego: że nie można śpiewać sobie w myślach, bo są (zgrabne!) skróty, a to o takt, a to o kilka taktów…

Ale ogólnie i te zabawy, i bardzo przeze mnie lubiana Serenada Es-dur, i reszta programu, w tym to urocze i mało beethovenowskie Rondino, skłaniały do żalu, że nie znajdujemy się na zielonej trawce w jakimś pałacowym ogrodzie i nie popijamy szampana. Trochę nam to muzycy wynagrodzili grając na bis Arię szampańską – znów z Don Giovanniego.