Co tam u Beethovena

Mało Beethovena. Przez ostatnie dwa wieczory słuchałam go tylko raz – wczoraj po południu, kiedy to włoscy artyści, flecista Massimo Mercelli i pianista (dawna legenda) Bruno Canino, grali urocze cykle tematów z wariacjami op. 107 i 108. To twórczość z tej samej serii, co zabawne opracowania pieśni różnych narodów (są wśród nich i dwie polskie), tu najwięcej jest tematów szkockich, ale są także tyrolskie, białoruski i rosyjski. Bawiłam się przy tym pysznie, jak i sami muzycy, i publiczność. Lubię, jak na Festiwalu Beethovenowskim mogę usłyszeć jakieś mniej znane utwory patrona.

Wieczorem – Maria Padilla. Przeczytałam w „operowej Biblii” PMK, że dziwi się on, że tak dobra jakościowo opera Donizettiego jest tak rzadko wykonywana. No i rzeczywiście, jest świetna. Ciekawe, że zgodnie z miejscem akcji (pokićkanej dość zresztą, i nietypowo z happy endem) słychać w niej częste nawiązania do stylistyki hiszpańskiej. Łukasz Borowicz prowadził ją znakomicie, z temperamentem i wyczuciem. Natomiast z solistami było różnie. Operę przygotowano w ramach programu operowego na wydziale wokalnym Yale, no i studenci sprawili się w większości znakomicie. Natomiast dwie główne żeńskie role dano bardziej „zasłużonym” artystkom i było to przykre. Rolę tytułową śpiewała pani Nelly Miricioiu, koło sześćdziesiątki, która kiedyś tam wykonywała tę rolę i pewnie była nawet dobra, ale dziś słuchało się jej z trudem; w roli siostry Marii, Ines, wystąpiła Helena Zubanovich, Polka od lat mieszkająca za granicą, też już chyba mająca najlepszy czas za sobą, a może po prostu z emploi innym niż belcanto. Przeżyłam do końca, ale wróciłam, jak widzieliście, w stanie nieprzytomności, tym bardziej, że przecież tego dnia wróciłam z Krakowa.

Dziś Dresdner Philharmonie pod dziarskim jak zawsze Johnem Axelrodem, z dobrymi młodymi solistami niemieckimi – skrzypaczką Viviane Hagner i wiolonczelistą Danjulo Ishizaka (wbrew nazwisku jest on krzyżówką japońsko-niemiecką; kiedyś wygrał warszawski Konkurs im. Lutosławskiego), którzy ładnie wypadli w Koncercie podwójnym Brahmsa. Niestety orkiestra była ciężka i nieprecyzyjna, taka jakaś enerdowska; żałowałam, że zostałam na drugą część, bo Z Nowego Świata to utwór tak osłuchany, że da się wytrzymać tylko w rewelacyjnym wykonaniu, ale to takim nie było. Za to było głośno i szybko w finale, więc ze strony młodzieży były krzyki i owacje, a ze strony orkiestry nawet jakiś bis (zdaje się, że któryś z Tańców węgierskich Brahmsa), ale szybciutko uciekłam.