Duszny Wozzeck

Bardzo prosta realizacja. I wstrząsająca.

Reżyser, Andrea Breth, wraz ze scenografem Martinem Zehetgruberem być może trochę zainspirowali się wnętrzem Schiller-Theater, czyli pionowymi boazeriami, bo właśnie taki element w dekoracjach dominował. Z tym, że pierwsze sceny, z Kapitanem i Andresem, rozgrywały się w mikroskopijnym, ciasnym, klaustrofobicznym wnętrzu. W domu Marii po raz pierwszy tylne deszczułki trochę się rozchyliły, co zresztą jeszcze bardziej sprawiało wrażenie uwięzienia – w klatce. U Doktora znów było jak w pierwszej scenie.

Drugi akt, po pierwszej scenie u Marii, „otworzył się” – zamiast małego wnętrza pojawiło się coś w rodzaju karuzeli: ośmiościan z boazerii, z tarasem naokoło, wszystko razem było na obrotówce i się kręciło – i, co zdumiewające, było jeszcze bardziej klaustrofobiczne. Później ośmiościan się rozpadał, a gdy pojawiła się pusta, ciemna przestrzeń z trawą – było oczywiste, co się stanie.

Świat szarobury, dołujący, plugawy. Wszystko jest obrzydliwe. Wozzeck z Andresem obdzierają króliczkize skóry, Maria z Tamburmajorem kopulują niemal na kolanach synka, w knajpie panienka wymiotuje do klozetu (tak! pojawia się klozet na scenie), faceci ją przelatują, a w tyle tańczy Maria z Tamburmajorem-mięśniakiem, podśpiewując swoje „immer zu”. To nie razi, po prostu w tym świecie codziennością jest, że wszyscy nawzajem się poniżają, a Wozzeck jest poniżany najbardziej i już w końcu nie wiadomo, czy wariuje z tego poniżenia („dobry człowiek, tylko za dużo myśli”, jak mawia Herr Hauptmann), czy i tak by zwariował. Ale to nieważne.

Roman Trekel jest Wozzeckiem idealnym, łączącym naiwność z refleksyjnością i narastającym szaleństwem. Towarzyszy mu zmysłowa Nadja Michael jako Maria, ale także mocno zaznaczyli się Kapitan i Doktor, z których każdy na swój sposób był kwintesencją niemieckości, choć rolę Kapitana śpiewał Graham Clark, a Doktora – Pavlo Hunka. Cała obsada była wyrównana i świetna. A Barenboim z orkiestrą przeszli samych siebie.

Całość była wykonana bez przerw, wszystkie trzy akty bezpośrednio po sobie, i miało to głęboki sens. Trudno zresztą byłoby w przerwach takiego spektaklu pójść sobie na winko. Wrażenie skondensowane było mocniejsze.

Po spektaklu klaskano cały kwadrans. Bez standing ovation, ale entuzjastycznie jak najbardziej.

PS. Wracam ja do hotelu – a tu co idzie w 3sat? Pasażerka… A dziś rano w NDR – Vier letzte Lieder z Anją Harteros i Janssonsem, potem Dafnis i Chloe – dla mnie idealna muzyka na poranek… Pięknie jest. Nie jak w Wozzecku. Wczoraj wracając z brytyjską koleżanką (poznaną rok temu) cieszyłyśmy się, że księżyc nie jest czerwony…