Awangarda, tradycja, elektronika

Nieszczęśliwie się złożyło, że takie dwa festiwale rozpoczęły się w tym samym czasie. Postanowiłam więc, jako że ten festiwal ma w tym roku mniej koncertów, a po pierwszym wręcz przerwę parodniową, wybrać się na jego inaugurację (choć dalszy ciąg może być bardzo ciekawy) i potem już, z konieczną przerwą na jutrzejszy recital Renée Fleming, poświęcić więcej czasu festiwalowi wrocławskiemu.

Kody więc najpierw. Jak przystało na „festiwal tradycji i awangardy”, poproszono kompozytorów „awangardowych”, by stworzyli utwory zainspirowane muzyką tradycyjną. Czy ten eksperyment się udał? Na pewno najbardziej naturalne było to połączenie u Litwinów, którzy ze swoją muzyką tradycyjną mają do czynienia na co dzień: kompozytora Antanasa Kučinskasa oraz muzykologa i pieśniarza Rytisa Ambrazeviciusa. Tak więc śpiew, gra na cytrze, ligawach i dźwiękach elektronicznych stanowiły jednorodną propozycję dźwiękową, z dodatkiem wizualizacji (średnio zresztą ciekawych). Rozmawiać ze sobą próbowali także improwizatorzy z międzynarodowej grupy W z grupą KR39, która w założeniu łączy tradycję z awangardą, i Moniką Mamińską, współtwórczynią Muzyki Kresów. Natomiast w utworach Tadeusza Wieleckiego (Krzyki) i Jagody Szmytki (W świetle zielonego słońca) był wyraźny podział na sekcje wykonywane przez śpiewaków nawiązujących do śpiewu tradycyjnego i przez instrumentalistów „współczesnych” (u Wieleckiego muzycy Orkiestry Muzyki Nowej, u Szmytki Kwartludium) i choć obie warstwy same w sobie były wyważone i przemyślane, to było trochę tak, jakby jedna materia obawiała się drugiej, nie było dialogu, lecz konfrontacja. Trzeba jednak dodać, że cały koncert był wielką improwizacją (partytury przyszły późno, mało prób), tworzącą mimo to spójną całość dzięki koncepcji Jerzego Kornowicza i współpracy reżyserskiej Beaty Chwedorzewskiej: pomiędzy utworami nie zapalano światła, wnosząc i wynosząc sprzęty przy akompaniamencie rozlegających się z głośników dźwięków miasta Lublina.

Do Wrocławia dotarłam w sam raz na recital wybitnego francuskiego saksofonisty Daniela Kientzy, specjalisty od muzyki awangardowej (znają go bywalcy Warszawskich Jesieni), grającego na wszystkich rodzajach saksofonu – największej rury, czyli kontrabasowego, który jest dwa razy większy od (niewysokiego) muzyka, nie przywiózł tym razem, ale i tak miał co pokazać. Jego występ niestety zepsuła panienka, opatrzona w programie tytułem „soniste” (w cywilu jest ponoć altowiolistką…), która w wieczorowym stroju z gołymi ramionami zasiadła za konsoletą i wyprodukowała z niej szereg przykrych sprzężeń bynajmniej nie przewidzianych przez kompozytorów, zwłaszcza w nowych utworach polskich kompozytorów – Magdaleny Długosz i Rafała Augustyna, a szkoda, bo tak poza tym kompozycje te sprawiały wrażenie atrakcyjnych. Najciekawiej więc wypadł krótki utwór Gillesa Racota Itée, oparty na jednym prostym i efektownym pomyśle.

Wieczór w Operze Wrocławskiej wypełniły dwie produkcje, z których pierwsza wejdzie do repertuaru tego miejsca – nie będzie wracać często, zdaje się, że w grudniu, ale będzie ją można jeszcze zobaczyć/usłyszeć, a warto. To opera kameralna Ogród Marty Cezarego Duchnowskiego. W wersji, jaką tu pokazano, nie miała – w sferze wizualnej – wiele wspólnego z tym, co pokazano dwa lata temu na Warszawskiej Jesieni. I całe szczęście, wtedy to był niewypał, a pomysły Macieja Walczaka były naprawdę ciekawe. Utwór ma zresztą formę częściowo otwartą, zmienną, prowokuje sztucznymi rozpoczęciami na nowo (nagły krzyk kompozytora: Stop! Jeszcze raz od początku!) i zakończeniami (akcja się zapętla i staje, można byłoby właściwie bić brawo, ale po jakimś czasie wszystko rusza dalej). Widziałam tylko, że było to meczące dla zagranicznych gości, którzy nic nie rozumieli – tekst nie jest tłumaczony, a często też bywa niewyraźny (ale tak ma być), jednak inaczej odbieramy utwór, gdy wiemy, o co chodzi.

Tłumaczenia były w drugiej produkcji tego wieczoru, produkcji rodzinnej panów Kaufmannów. Z tym, że muzyki, autorstwa seniora, Dietera, postaci swego czasu znanej i zasłużonej dla elektroniki w Austrii, wychowanka paryskiego GRM, co wciąż słychać – bardzo lubię tego ducha muzyki konkretnej – słuchałabym z dużo większą przyjemnością bez warstwy wizualnej (były to fragmenty utworów Symphonie acousmatique oraz Lui comme elle), natomiast na scenie trzeba było oglądać jedną niezbyt atrakcyjną panią w bardzo wyciętej czerwonej sukience, która była obecna i w realu, i na projekcjach, aż w pewnym momencie zaczęły mnie ogarniać złe myśli o „małpie w czerwonym”, tym bardziej, że długie to było do niemożliwości. Na utworze Duchnowskiego była pełna sala (to w końcu człowiek stąd, dobrze na miejscu znany), a na Kaufmannach już dużo mniej, zaś eksodus trwający przez cały niemal utwór sprawił, że na koniec byłam jedną z małej garstki najwytrwalszych. Z masochizmu chyba, ale dźwięki w końcu mi się podobały.

Ciąg dalszy nastąpi.