Iwent był, momenty były

Trudna jest forma koncertu w operze, zwłaszcza w sali Opery Narodowej. Przekonała się o tym także Renée Fleming. Choć duża część publiczności i tak była szczęśliwa i rozentuzjazmowana. Chciała iwentu i go dostała – przyjechała śpiewaczka o znanym nazwisku, wciąż występująca i ceniona, w fazie jeszcze nie całkiem schyłkowej, urodziwa i pełna wdzięku. Damska część publiczności podziwiała zapewne również dwie piękne suknie: w pierwszej części białą, w drugiej – w kolorze fuksji. Artystka wystąpiła też jako konferansjerka zapowiadając, co będzie śpiewała, i czyniąc to sprawnie i dowcipnie. Iwent z całą pewnością był.

Muzyki też trochę było. Gdy w pierwszej części zaśpiewała arię z Kleopatry Masseneta, albo gdy na ostatni bis wykonała arię z młodzieńczej opery koryfeusza muzyki filmowej Ericha Korngolda Die tote Stadt. Ale prawdę mówiąc dużo więcej mnie nie zachwyciło. Pretensję mam przede wszystkim o to, że właśnie ona, uważana za specjalistkę od Richarda Straussa, zaplanowała jego pieśni (trzy, w porywach cztery) na pierwsze wejście – a wiadomo, że musi ono być na straty (zawsze jest zaskoczenie akustyką, gdy sala wypełnia się publicznością, a już zwłaszcza tak trudna sala). Ale artystka jest inteligentna i dość szybko zorientowała się, co robić, by głos nie brzmiał bardzo brzydko. Właściwie miałam wrażenie, że ograniczała się przez cały koncert, ale dlatego tym bardziej raziły mnie wyskakujące nagle sforsowane niemal wysokie nuty, jak w zakończeniu arii z Thaïs Masseneta.

Ciekawym koncepcyjnie pomysłem było pokazanie fragmentów z dwóch Cyganerii: nie tylko Pucciniego, ale nieznanej dziś niemal – Leoncavalla (która, po prawdzie mówiąc, jest prawie operetkowa), czy też zestawienie arii z Rusałki Dvořáka z inną pieśnią o rusałce, ale leśnej – o Vilji z Wesołej wdówki. Ale interpretacyjnie pierwsza z rusałek o wiele mniej mi się podobała niż brzmi na nagraniach (ale to było 20 lat temu), a druga, hm, po prostu się mizdrzyła. Podobnie jak Bess w Summertime zaśpiewanym na drugi z bisów; także pozostałe bisy, stanowiące listę hiciorów (O mio babbino caro czy I feel pretty), były wykonane jak dla mój gust cokolwiek minoderyjnie. Ale Korngoldem poprawiła mi wrażenie.

Nie wyszłam jednak zachwycona. A dodatkowo wkurzyła mnie orkiestra. Dyrygował Kristjan Järvi, syn Neeme i młodszy brat Paavo. Miał ambitny pomysł, by refrenem koncertu uczynić cztery interludia z Intermezza. Niestety, dla tej orkiestry Strauss jest już za trudny. Dawno minęły czasy Jacka Kaspszyka.