Stop japońsko-europejski

Kiedy oglądałam spektakl Matsukaze w Operze Narodowej, przyszło mi to głowy właśnie słowo: stop, ścisłe połączenie tworzące nową jakość. Bo tak: Toshio Hosokawa jest Japończykiem, ale ukształtowała go muzyka europejska, a potem pojechał na studia do Europy. Studiował u Koreańczyka Isanga Yuna, który namawiał go do zainteresowania się kulturą kraju pochodzenia, ale żeby było śmieszniej, to jego kolejny, całkowicie już niemiecki (niemieckojęzyczny Szwajcar, ale w Niemczech wykładający) pedagog Klaus Huber kazał mu jechać na cały semestr do ojczyzny i zapoznać się z własną tradycją.

Ciekawe też, że Toshio i w rodzinie miał znawców dawnej kultury japońskiej, ale od nich nie dowiedział się właściwie niczego, w dzieciństwie i młodości zresztą mało go to obchodziło. A rodzice już mieli europejskie upodobania.

Tak więc Toshio Europie zawdzięcza powrót do korzeni. Wypracował własny styl, w którym wyczuwa się głębokie nawiązania do japońskości, ale warsztat europejski. Opera Matsukaze, napisana do treści przedstawienia teatru nō, zawiera zdecydowanie europejską muzykę XX i XXI wieku, ale z japońskimi akcentami (bębenki, flet) i muzycznymi gestami, choć nie jednoznacznie związanymi z nō. Jednak ten spektakl to nie tylko muzyka Toshio, ale w równym stopniu reżyseria i choreografia wspaniałej Sashy Waltz ze scenografią Pii Maier Schriever i Chiharu Shiota. Wszystko tworzone było we współpracy i to widać.

Treść jest dość prosta: oto Mnich przychodzi do wioski, gdzie na sośnie znajduje epitafium dla dwóch sióstr: Matsukaze i Murasame. Te młode kobiety zakochały się w tym samym mężczyźnie. Yukihira, rozkochawszy je obie, udał się do miasta, gdzie rozchorował się i umarł, one zaś nie mogły wyzwolić się z tęsknoty za nim, nawet po własnej śmierci. Mnich spotyka się z ich duchami. Dwa światy przenikają się wzajemnie.

To, co zrobiła na scenie Sasha Waltz, jest piękne i wzruszające. Niesamowita jest pojawiająca się w pewnym momencie przegroda-siatka-pajęczyna, za którą widoczne obie siostry pływają w powietrzu, jak prawdziwe duchy. W tańcu, kameralnym i grupowym, nie ma dokładnego odwzorowania treści, nie ma też nawiązań do japońskiego teatru. Jest to subtelna ilustracja treści, ale nie dosłowna. Ze śpiewaków zwracają uwagę zwłaszcza odtwarzające obie siostry Barbara Hannigan (Matsukaze) i Charlotte Hellekant (Murasame). Pierwsza z nich odwiedziła już Warszawę, gdy na Warszawskiej Jesieni 7 lat temu wystąpiła w kameralnej operze Michela van der Aa One. Jest świetna, i jej koleżanka też.

Spektakl jest koprodukcją z brukselskim Théâtre Royal de la Monnaie, gdzie premiera odbyła się 3 maja, berlińską Staatsoper i teatrem w Luksemburgu. Jeszcze tylko dwa razy zostanie tu pokazany, 1 i 2 czerwca. Może jeszcze wróci?

Toshio niestety nie przyjechał na premierę. Ale w programie jest ciekawy wywiad z nim, z którego zacytuję parę zdań: „W japońskim teatrze, również w kabuki, ważne są gesty aktorów, które funkcjonują w stylistycznej syntezie z tekstem, muzyką, specyficznym rodzajem śpiewu. To jest zresztą coś, czego mi brakuje w operze europejskiej. Niemal zawsze jest to fantastyczna muzyka, cudowny świat dźwięków, ale wydarzenia na scenie, ów nieustanny ruch oraz imitacja rzeczywistości irytują mnie. Są oczywiście reżyserzy, którzy uciekają od tej konwencji, jak choćby Robert Wilson, ale to wyjątki”.