Trzy razy „Święto”

Pomysł jedyny w swoim rodzaju. Ale to też, wydaje mi się, jedyny utwór, z którym można coś takiego zrobić. Można go słuchać kilka razy pod rząd i mieć wrażenie, że słucha się go po raz pierwszy. A jeszcze jak za każdym razem jest inny obraz…

Muszę jednak powiedzieć, że po pierwszej z trzech pokazanych tego wieczoru wersji nie chciało mi się już innych. Mimo że orkiestra wyraźnie się mocowała (ogólnie jednak szacun, zwłaszcza dla Łukasza Borowicza, który za każdym razem musiał brać nieco inne tempa, bo każda ekipa ćwiczyła do innego nagrania). Mimo że obrazy Roericha były niedomalowane. Mimo że odtworzenie wersji Niżyńskiego oglądałam już kiedyś sfilmowane, a nad ostatnim Tańcem Wybranej spędziłam masę czasu i słuchania w kółko z Kasią Kozyrą, kiedy przygotowywała swoje Święto wiosny – zawsze jednak całkiem inne wrażenie robi rzecz oglądana na żywo. Dopiero wtedy w pełni rozumiemy, że to jest całość. Że Niżyński tworzył to na bieżąco, do tej muzyki, że starał się ją oddać w pełni w tańcu, i że (wraz z asystentką Marie Rambert, czyli Miriam Ramberg z Warszawy) stworzył podstawy nowoczesnego tańca, rewolucję całkowicie analogiczną do tego, co w muzyce zrobił Strawiński. Ten rodzaj poruszania się po scenie szedł absolutnie w poprzek temu, co dotąd w tej dziedzinie robiono. Dzieło pozostało niezrozumiałe przez pół wieku, dopiero odmienne, odważne spojrzenie Béjarta otwarło nową epokę. Znamienne: do 1959 r. było tylko, poza premierową, 14 realizacji Święta. Po Béjarcie – 170, jak podane jest w programie.

Choreografię Niżyńskiego/Rambert odtworzyła Millicent Hodson, warstwę plastyczną Kenneth Archer (1987). Niby dzieło muzealne. Ale kiedy się je obejrzy, wstrząsa. Zawsze uważałam, że zarówno Strawiński, jak Niżyński (obaj z inspiracji Roericha – ta niesamowita postać to osobny rozdział) odkryli w tym utworze – u progu niemal I wojny światowej – coś strasznego w naturze ludzkiej. Nigdy potem żaden z nich nie powrócił do tej tematyki. Niżyński ostatecznie popadł w schizofrenię, Strawiński poszedł w estetyzujący neoklasycyzm, a później wędrował po różnych stylistykach. Święto było jakąś kulminacją nie do powtórzenia. Szokowały nie tylko muzyczne dysonanse, nieregularne, ale transowe rytmy oraz sposób poruszania się po scenie (dzikość w muzyce i w tańcu zarazem), lecz także ukazanie mechanizmów zbiorowości, skierowanych przeciwko jednostce. To przerażające, kiedy Wybrana staje się Wybraną (czyli ofiarą) i długo po prostu stoi na scenie, wszyscy naokoło tańczą, a ona stoi i drży, bo wie, co będzie. Dopiero przestaje, gdy rusza w swój ostatni – desperacki i tragiczny – taniec.

Druga realizacja choreografa Emanuela Gata była dla mnie chybiona, zupełnie nie na temat. Trzy panie, dwóch panów – wiadomo, jedna za dużo. Owszem, starali się, dobrze tańczyli, ale niewiele z tego wynikło. Zwłaszcza, że gołym uchem słychać, że to jest muzyka o zbiorowości, nie o kameralnym gronie.

Dopiero wersja Béjarta poprawiła humor. To też dzieło genialne, całkiem inaczej, ale na swój sposób wyrastające z tamtego – gdyby nie Niżyński, nie byłoby Béjarta. Tu wydźwięk jest bardziej optymistyczny, wiosna to budzenie się do miłości, wszystko jest więc bardzo erotyczne, najpierw grupa męska wyłania Wybranego, potem grupa żeńska – Wybraną, wreszcie wszyscy się spotykają. Każda nutka jest zilustrowana, każdy ruch uzasadniony – można przecież. Podobno poziomem nie umywa się to do oryginalnego wykonania (tak twierdzi moja siostra, która oglądała Béjarta na żywo w 1970 r. z niezapomnianym Woytkiem Lowskim), ale i tak było świetnie.

PS. specjalnie dla 60jerzego: oklaski po ostatniej części zaczęły się o 21:45.