Obiecany wpis o Ligetim

Jego muzyka towarzyszyła mi od studiów. Zaczęło się od studiowania cyklu Aventures i Nouvelles Aventures, głównie pod kątem notacji i unowocześnienia technik wokalnych – nie widząc takiego wykonania na żywo nawet nie miało się pojęcia, że to utwór parodystyczny, a pokazano je u nas dopiero w 1976 r. Ale w 1971 r. na Warszawskiej Jesieni usłyszałam Lontano i doznałam absolutnego olśnienia. Każda kolejna nuta miała swój sens. Po pierwszej druga wchodzi w sekundzie, co tworzy dysonans; trzecia w sekundzie wielkiej, co zaczyna sugerować tonację, ale czwarta znów tworzy dysonans. Ta stopniowo otwierająca się przestrzeń i ta migotliwość, a pod koniec nawet cień patosu i jakby tragizmu, zachwycały i porywały tym bardziej, że dokonane to wszystko zostało bez melodii, płaszczyznami dźwiękowymi. Taki, pamiętam, był wówczas czas, że tego typu kształtowanie muzyki miało szczególną atrakcję (dość tych „melodyjek”!). Dziś czytamy o tym utworze (a także o chóralnym Lux aeterna) w książce Reszta jest hałasem Aleksa Rossa: „Oba dzieła mają charakter przedmiotów wiedzy tajemnej. Są to wyśnione krajobrazy, w których można dotknąć powierzchni dźwięku” (później następuje dokładniejszy opis Lontano, gdzie krytyk dopatruje się nawet „demonicznego chorału”). Takie krajobrazy właśnie zachwyciły Kubricka, gdy wziął fragmenty kilku utworów Ligetiego do Odysei kosmicznej (nie pytając zresztą kompozytora o zgodę; honorarium wypłacił dopiero po procesie sądowym)

Z czasem jednak taka skrajność musiała zostać przełamana. Także Ligeti swoje statyczne płaszczyzny zaczął rozhuśtywać i poruszać. Były przepiękne chmurki i zegarki, była polifonia z San Francisco, a potem już – bardzo różnie.

Wiele lat później objawieniem były oczywiście Etiudy, grywane na Jesieni najpierw po parę, w miarę powstawania (w tym specjalnie dla naszego festiwalu napisana Automne à Varsovie), później cyklami. Był też wykonany koncertowo fragment Le Grand Macabre, który odsłonił nam jeszcze inne oblicze Ligetiego. Ale też odkryciem były wczesne utwory – genialna i aforystyczna Musica ricercata (Etiudy były pewnym powrotem do tej stylistyki) czy utwory chóralne, które – co gołym uchem było słychać – wywodziły się z Bartóka. Koło się zamknęło.

O życiu kompozytora dowiedziałam się więcej stosunkowo późno, np. o jego żydowskim pochodzeniu i śmierci jego rodziny w obozach zagłady (ocalała tylko matka), o jego ucieczkach – najpierw z linii frontu podczas wojny, potem na Zachód podczas powstania w 1956 r. „Wielu twórców wczesnej awangardy przeżyło w młodości jakiś koszmar. To, co przeszedł Ligeti, nie sposób sobie wyobrazić” – napisał wspomniany Ross. Naznaczyło to kompozytora z pewnością.

Nie dotarł nigdy na Warszawską Jesień, choć chciał. Niedawno rozmawiałam o nim z mieszkającymi w Kolonii Danutą Gwizdalanką i Krzysztofem Meyerem, którzy znali go i uważali za wspaniałego człowieka. A poza tym był jednym z największych twórców naszych czasów. I dlatego tak mnie bolało, gdy równe pięć lat temu, kiedy umarł, na próżno szukałam jakiegoś tekstu w prasie światowej (te przyszły później) czy choćby wzmianki w polskiej (tych, poza fachową, nie było). Poczułam się też wówczas nieswojo na Warszawskiej Jesieni – można było nawet w ostatniej chwili, symbolicznie, wstawić jakiś jego utwór do programu. Albo na koncercie inauguracyjnym choćby odtworzyć z taśmy na znak żałoby Automne à Varsovie, utwór, który napisał przecież dla nas.