Gdzie jest Jankiel?

Tym, którym przedwczoraj nie podobała się III Symfonia Mykietyna, poleciłabym posłuchanie tego, czym nas dziś uraczono w Filharmonii Narodowej. To dopiero było cudo. Nie pomogły trzy urocze białoruskie cymbalistki w czarnych spodniach i topach (zwłaszcza jedna, która miała wirtuozowską solówkę), Sinfonia Varsovia ani Marc Minkowski (dać takim wykonawcom taki produkt…).

Pan Jan A.P. Kaczmarek sam przyznał ostatnio, że niespecjalnie mu się chciało to pisać. Szkoda, że nie był bardziej asertywny.  Jeśli nie czuł tematu, co więcej – temat go praktycznie nic nie obchodził, nie powinien był się zgadzać. Cóż, zgodził się.

Wysłuchaliśmy więc nieporadnych zestawień paru akordów, które nawet w muzyce filmowej byłyby zbyt prymitywne. A to przecież nie była muzyka filmowa, tylko z założenia utwór autonomiczny. Powinien więc mieć czym zaciekawić. Ale nie miał ani jednej ciekawej sekundy. Nie wiadomo zresztą, czemu to był Koncert Jankiela, bo nie miał nic wspólnego z mickiewiczowskim pierwowzorem (w tym świetle zabawnie zabrzmiały powtórzone po raz setny chyba przez dyrektora IAM Pawła Potoroczyna słowa, że to „utwór, który wszyscy znają, ale nikt go jeszcze nie słyszał”). A jeśli nie, to co to było? Nawet nie Phil Glass dla ubogich.

Najlepiej byłoby jak najszybciej o tym zapomnieć, ale obawiam się, że będzie to prezentowane na oficjałkach za granicą („na pewno w Berlinie i Brukseli”, mówi autor w powyżej zalinkowanym wywiadzie). Czy i tam, jak tu, snobistyczne towarzystwo zgotuje owację na stojąco? (Dość zresztą krótkie było to stanie, kompozytor nie zdążył przejść na scenę, żeby się ukłonić, dyrygent i solistki ukłonili się dwa razy.) Hm…

Na szczęście rzecz została ujęta w atrakcyjne ramy. Na początek więc uwertura Karola Kurpińskiego do opery Dwie chatki, którą SV potrafiłaby pewnie zagrać przez sen, bo to była ulubiona uwertura Menuhina, który wielokrotnie wstawiał ją do programów (nagrali ją też na płytę z Grzegorzem Nowakiem), a w drugiej części – Eroica. Oczywiście część publiczności klaskała w przerwach (jak to jest – przecież widać, że muzycy nie skończyli i szykują się do czegoś następnego), ale i tak wrażenie zostało całkowicie naprawione, bo Marc Minkowski bardzo podkręcił nastrój, a orkiestra, mimo że zmęczona, poszła za nim w pełni. Przy kotłach w Marszu żałobnym ciarki chodziły, waltornie w Scherzu zagrały swoje bez perturbacji, a finał był wprost olśniewający. Tyle że po Eroice nikt nie wstał. Aż przez chwilę miałam ochotę wstać tym razem… Bisów nie było, i dobrze, niech ci biedni „leniwi” orkiestranci, którzy mieli na przygotowanie Kaczmarka półtora dnia (nie dość, że mieli inne występy, to jeszcze autor do ostatniej chwili coś zmieniał), wreszcie chwilę odpoczną.