Jeszcze nie zbankrutowali

Lubię Jazz na Starówce – kiedy jest pogoda, widać, że to sympatyczna rodzinna impreza i że jazz jest – wbrew różnym zdaniom – dla wszystkich. Uderza bowiem obecność wszystkich grup wiekowych w sobotni wieczór na rynku. Z jednej strony młode pary i rodzice z wózkami, z drugiej – ludzie nawet sześćdziesiąt i siedemdziesiąt plus. Widziałam, jak pewna urocza starsza pani, siwiuteńka, już dobrze po siedemdziesiątce, pod koniec koncertu nie wytrzymała na ławce i wstała, żeby trochę się pokiwać do rytmu. Słyszałam też, jak inne starsze panie narzekały, że w Warszawie nie ma miejsca, gdzie stale grywałoby się jazz.

Dziś pogoda sprzyjała – tydzień temu było iście skandynawskie zimno, natomiast teraz był co prawda nie grecki upał, bo tam jest w tej chwili zapewne dużo goręcej, ale słonecznie, ciepło, nawet duszno. Wystąpiła formacja grecko-polska, bardziej grecka niż polska, ale wszyscy ci Grecy to, można powiedzieć, częściowo Polacy – tu się wychowali, dzieci rodziców komunistów, którzy na początku lat 50. musieli z Grecji emigrować i tu znaleźli przytulisko. Niektórzy potem wrócili do Grecji, niektórzy zostali, inni pojechali w świat – różnie się te losy plotły. Milo Kurtis, niespokojny duch, był z tych, co poszli w świat i wrócili do Polski. Jego siostra zaś, skrzypaczka Elektra, została w Nowym Jorku. Przyleciała specjalnie na ten koncert (i zaraz wylatuje). Zdarzyło im się już grać w podobnym składzie, ale bez nazwy.

Już sama nie pamiętam, jak długo znam Milo i w jakich kontekstach się poznaliśmy, bo było ich wiele (nawet warszawskojesienny). Stylistyka, jaką uprawiał, bywała bardzo różna, ale jedno się nie zmieniało (i nie zmienia): zawsze to był żywioł. Ostatnia jego formacja, jaką pamiętam, to był Drum Freak. Nazwa nowej, Naxos Quintet, nie pochodzi oczywiście od wytwórni płytowej Naxos, lecz od wyspy – ciekawostka: Milo odziedziczył tam posiadłość, z której nie chce mu się korzystać. Ale wszystkich namawia, żeby jechali na wakacje do Grecji. Jak mu powiedziałam, że byłam na Krecie, powiedział: to nie Grecja. Ja się na tych subtelnościach nie znam, ale obawiam się, że z jeżdżeniem do Grecji trzeba będzie trochę jeszcze poczekać.

Jednak Milo rozpoczął koncert od słów: „Jeszcze nie zbankrutowaliśmy”. Po chwili dodał dla pewności: „my, Grecy”. No i zabrali się do grania. W zalinkowanym wyżej składzie była jedna zmiana: nie grał Michał Górczyński, lecz młody saksofonista, którego nazwiska nie zapamiętałam (Milo też chyba nie pamiętał, bo na koniec zapowiedział go „Paweł Saksofonowy”), a który był świetny. Ci grecko-polscy muzycy nieraz już nawiązywali do swoich korzeni, ale chyba nigdy aż w takim stopniu – miejscami można było uznać ten koncert za bardziej folkowy niż jazzowy. Skale greckie były jak najbardziej, na pięć – nie, ale na siedem i na dziewięć – owszem. Większość utworów jednak – na cztery (jeden na trzy). Były melodie greckie i ogólnie bałkańskie, na koniec rumuńska, którą też bisowali. Fajne, żywe, transowe granie. Kiedy po koncercie spytałam Milo, czy to jednorazowe spotkanie, czy ma szansę przetrwać dłużej, powiedział: „Ja tego nigdy nie wiem”.

Tutaj ciekawy wywiad z Milo.

Za tydzień Jazzowi na Starówce grozi konkurencja: szykuje się taka impreza. Ja co prawda w poniedziałek skoro świt jadę na Hel, ale akurat w przyszłą sobotę znów jestem na jeden dzień w Warszawie i nie wiem jeszcze, co wybiorę…