Od Krakowa do Świdnicy

Kraków. W samo południe w Collegium Novum zagrał Nicolay Khozyainov (niech raz będzie oficjalnie). Oj, ciężkie miał znów zadanie (choć może nie tak ciężkie, jak na Tamce), bo nie dość, że sala ma w ogóle niekoncertową, głuchą akustykę, to jeszcze miał podstawiony jakiś paskudny kawai. Ale przeżył, a nawet udało mu się publiczność zaczarować. Bo nie da się ukryć, że chłopak ma szczególny rodzaj charyzmy.

Najpierw Bolero, tym razem jakby znów trochę lżejsze, ale – jak wyraził się łabądek – było i w tym jednak „jakieś fado”. Potem Scherzo E-dur – wydaje mi się (i wydawało jeszcze na konkursie), że ono średnio jest w jego typie, bo powinno być leciutkie i zabawowe, a on, choć i bawić się czasem potrafi, tu nie bardzo jakoś to oddał i w ogóle chyba był trochę rozproszony. Lepiej już poszła Fantazja f-moll, która bardziej mu nastrojem odpowiada. Po tej porcji zrobił przerwę i zaserwował Sonatę h-moll.  Bardzo logicznie rozegrał formę, dojrzale ją skonstruował, no i przepiękna, liryczna była owa „księżycowa” wolna część. Finał bez ganiania, zdyscyplinowany. W sumie emocje oczywiście inne niż w Sonacie b-moll, ale bardzo pozytywne wrażenie. Na bisy już całkiem się rozochocił. Najpierw był Walc As-dur, ten sam, co na konkursie, zagrany jednak inaczej, bez pamiętnych „katarynkowych efektów”, ale też bardzo pogodny i taneczny. Potem znów owa mozartowska Fantazja Liszta-Busoniego, zagrana o wiele lepiej niż na Tamce (był mniej rozproszony), wreszcie na uspokojenie Rachmaninow – liryczna i elegijna II część II Sonaty. Rachmaninow jest jego „naj” i ponoć ma teraz bardziej skoncentrować się na rosyjskim repertuarze.

Świdnica. W Kościele Pokoju Les Talens Lyriques w składzie sześcioosobowym – dwoje skrzypiec, dwa flety, gamba i klawesyn (oczywiście Rousset) – plus Eugenie Warnier, w programie pt. Miniatures tragiques & Amorosi tormenti. Głównie jednak były tragedie, czyli postacie rozpaczających kobiet: Armidy z baletu Les Amours deguises Lully’ego, Lukrecji z Morte di Lucrezia Michela Pignolet de Monteclair, wreszcie Agrypiny z Haendlowskiej Agrippina condotta a morire. Solistka rozkręcała się stopniowo, trochę może musiała zaprzyjaźnić się z akustyką wnętrza, pewnie było jej też chłodno (z odsłoniętymi plecami w kościele!). Im dalej jednak, tym bardziej roztaczała uroki swojego naprawdę pięknego głosu, a najpiękniejszy był bis Michela Lambert. No i bardzo satysfakcjonował zespół także w utworach instrumentalnych: części IV Les nations Couperina, a przede wszystkim przepięknej Passacaglii z Sonaty op. 5 nr 4 Haendla; po niej była jeszcze jedyna kantata bez tragicznych nastrojów: również Haendla Notte placida e cheta. W sumie o ile pierwsza część koncertu była dobra, to końcówka po prostu rozkoszna.

Z minizlotu przejechałam, jak się okazało, do kolejnego minizlotu, bo zgodnie z zapowiedzią była ew_ka, ale także Piotr K. z żoną. Jutro dalszy ciąg.