Pianistki różnych pokoleń

Od dziś parę dni odpoczynku od orkiestr – trzy razy po dwa recitale pianistyczne. Publiczność też trochę chyba odpoczywa: o 18. wypełniła co prawda salę kameralną Filharmonii Narodowej, ale o 21. w Studiu im. Lutosławskiego była już tylko połowa sali. Trochę można żałować. A właściwie nawet nie trochę.

Ale po kolei. W Filharmonii Irene Veneziano, bardzo lubiana na konkursie, nie tylko dobra pianistka, ale jeszcze na dodatek urodziwa i pełna wdzięku. To było takie uczciwe granie, młodzieńcze, nawet dziewczęce, z temperamentem i pazurem, ale bez cienia przesady i epatowania – choć pianistka wyraźnie ma predylekcję do utworów wirtuozowskich. Nie popisuje się w nich jednak, lecz raczej się nimi bawi, co jest bardzo ujmujące. Choć nie były to wykonania, które by się wbijały w pamięć.

Zaczęła od Chopina: lirycznej Etiudy cis-moll op. 25 nr 7, Scherza b-moll, Poloneza fis-moll i Ballady g-moll. Tak jak wspomniałam, bardzo porządnie i wdzięcznie, ale nie wybitnie. Po przerwie najpierw El amor y la muerte Granadosa – no, technicznie świetnie, nawet z wyrazem, ale jakoś tego hiszpańskiego kolorytu brakowało. Potem popularna Serenada Schuberta w opracowaniu Liszta i wreszcie na koniec tegoż Liszta Rapsodia hiszpańska. Niby nic specjalnie nie można zarzucić, część oparta na temacie La Folii była dworsko ceremonialna, a potem już była tylko zabawa. Muszę jednak powiedzieć, że ja słyszę ten utwór inaczej – wciąż pamiętam mroczne, demoniczne wykonanie Koli, choć słyszane tylko na tubie. W tym kontekście owa lżejsza część jest jak marzenie w niedoli i mroku o słońcu i radości… Ogólnie jednak gra Ireny bardzo się publiczności podobała, a ona sama powiedziała potem po polsku: „a teraz specjalnie dla was – niespodzianka!” I zagrała parafrazę Melcera na temat Prząśniczki. Dostała wielkie brawa (także za zapowiedź). Drugim bisem była cyrkowa dosyć Toccata Saint-Saënsa.

Na drugim koncercie – całkiem inny świat. Wielka dama fortepianu, Elisabeth Leonskaja, Rosjanka z Gruzji mieszkająca od ponad 30 lat w Wiedniu, poświęciła tym razem cały program Chopinowi. Pięknie go przy tym skomponowała, dobierając utwory nastrojami i tonacjami; między nimi specjalnie, nie chcąc, by klaskano, nie zdejmowała rąk z klawiatury (choć i tak, jak na chwilę je zdjęła przed Sonatą b-moll, bo musiała przysunąć krzesło, jakiś prymus się wyrwał, by pokazać, że wie, że utwór się skończył). Ten występ miał wiele minusów – zaczepek i wpadek pamięciowych; artystka ma też wyraźnie słabszą prawą rękę. Ale mimo to wciąż w tej grze słychać ślady dawnej świetności, klasę dawnej szkoły rosyjskiej, elegancję i zdolność do prawdziwego muzykowania, zrozumienie dla tego, co się gra. Najpiękniejsze były nokturny; w dłuższych formach nie zawsze starczyło energii (choć również widać, że temperamentu pianistce nie brak). Leonskaja jest też pedagogiem i myślę, że jest w stanie wiele studentom przekazać. Jeśli więc nawet satysfakcja z wysłuchania koncertu nie była stuprocentowa, to stuprocentowy jest wielki szacunek dla jej klasy i dla tradycji, które reprezentuje.