Znów dwa recitale

W sobotę była kolejna przerwa w koncertach symfonicznych. W niedzielę i poniedziałek wraca Sinfonia Varsovia i liczę na to, że da znakomite koncerty, mimo że niektórzy jej członkowie niestety mają kłopoty ze słuchem

Mieliśmy więc dwa recitale, na których sala – o 18. Studia im. Lutosławskiego, o 21. kameralna Filharmonii Narodowej – nie zapełniła się. Przyczyn mogło być wiele, a jedną z nich zapewne był upał. Ponadto recital Pawła Wakarecego był transmitowany w Dwójce, więc można było po prostu posłuchać radia.

Ja wybrałam się – nie tylko z reporterskiego obowiązku, ale i z ciekawości – na oba. W obu przypadkach interesowało mnie, czy i jak dany bohater zmienił się od Konkursu Chopinowskiego, tyle że w drugim przypadku dotyczyło to, bagatela, konkursu sprzed 40 lat… Ale po kolei.

Wakarecy był mniej spięty niż na konkursie, więc Chopin wypadł lepiej, zwłaszcza zagrany na początek Polonez-fantazja, choć i teraz jego forma trochę się rozpadała, to była taka Momentform, jakby powiedział Stockhausen – składała się z poszczególnych fragmentów połączonych swobodnie. To zupełnie inne podejście do tego utworu niż Avdeevej, która ma silne poczucie epiki i plastycznie zarysowuje całą akcję utworu. Przyznam, że wolę jej koncepcję, choć i wykonanie Wakarecego miało swoje plusy. Całkiem ładnie wyszły też Mazurki op. 24, ale w Sonacie b-moll trochę już pianistę poniosło i niestety pojawiły się zachwiania (zwłaszcza w Scherzu). Chopin jest dla niego wyraźnie obciążający – i trochę to rozumiem, dla każdego polskiego pianisty grać świętość narodową… W każdym razie w drugiej części, grając Liszta, odblokował się. Z programu, składającego się z etiudy Harmonies du soir, dwóch Sonetów Petrarki oraz Suplementu do Drugiego Roku Pielgrzymki – Wenecji i Neapolu podobał mi się zwłaszcza ten ostatni punkt. Teraz potrzebne jest młodemu pianiście poszerzenie repertuaru i odpoczęcie od Chopina, by później wrócić być może ze świeżym spojrzeniem i luzem.

Janina Fiałkowska pojawiła się w Warszawie w 1970 r., wówczas, gdy wygrał Garrick Ohlsson, IV miejsce otrzymał Eugene Indjic, wyróżnienie (co wówczas uważano za skandal) – Jeffrey Swann, a ogólnie ekipa z kontynentu amerykańskiego, zwłaszcza związana z nowojorską Juilliard School od Music, była silna jak nigdy. Fiałkowska, Kanadyjka, również wówczas dostała się do Juilliard. Na konkursie odrzucono ją po pierwszym etapie – nie tylko moim zdaniem niesłusznie. (Po latach, w filmie Dlaczego konkurs, o którym tu pisałam, twierdzi, że ktoś jej wytłumaczył, że nie mogło przejść dalej zbyt wielu Amerykanów…) Grała z nerwem i wzbudziła sympatię publiczności.

W cztery lata później odniosła sukces na pierwszej edycji Konkursu im. Rubinsteina (III nagroda) i rozpoczęła światową karierę. Kilka lat temu, w 2002 r. przytrafiła jej się rzecz straszna: w jej lewej ręce pojawił się guz. Został wycięty, a artystka przez pewien czas grała koncerty na lewą rękę, które przetranskrybowała sobie na prawą. Po 18 miesiącach udało jej się na tyle zrehabilitować drugą rękę, że powróciła do normalnego koncertowania. Bardzo dzielna pani.

Te wszystkie przykre okoliczności rzutowały oczywiście na technikę. Ale nie na muzykalność. Sonatę A-dur Schuberta, pierwszy punkt programu, rozpoczęła pięknie i z prostotą, oddając delikatną naiwność tego utworu. Niestety później przyszedł Liszt – Soirées de Vienne nr 6 (wirtuozowskie opracowanie walców Schuberta), Bénédiction de Dieu dans la solitude oraz transkrypcja Walca z Fausta Gounoda – jak widać, program został pięknie i przemyślnie (nawet w zestawieniu tonacji) skomponowany, ale artystka nie dała mu rady. Bardzo szkoda – gdyby ułożyła program z utworów spokojniejszych i łatwiejszych, wywarłaby lepsze wrażenie…

Bałam się Chopina w drugiej części. ale było lepiej, niż się obawiałam, widać, że to repertuar, który jest Fiałkowskiej bliski. I tu jednak dopadały ją nerwy, bo zapewne w dużym stopniu były to też nerwowe potknięcia. W sumie: podobnie jak w przypadku Leonskiej szacunek dla klasy, ale żal, że mogło być lepiej, a kiedyś na pewno bywało.