To trzeba było zrobić

Za Brygadą śmierci Pendereckiego ciągnęła się zła sława. Powstałe w 1963 r. na zamówienie Polskiego Radia słuchowisko – bo tak trzeba określić tę formę – nigdy, do dziś, nie zostało na antenie odtworzone. Odbyło się jego wykonanie koncertowe, z recytującym na żywo Tadeuszem Łomnickim na tle warstwy taśmy i z barwnymi światłami. Oczywiście w tej formie nie miało to sensu i nie dziwi, że Zygmunt Mycielski i Jarosław Iwaszkiewicz zareagowali ostro – negatywnie. Sam Tadeusz Ochlewski, dyrektor PWM i organizator tego koncertu, przyznał, że to był błąd, choć bronił samego dzieła. Jednak po tych surowych krytykach rzecz nie została co prawda z dorobku kompozytora wykreślona, ale skutecznie przemilczana, z etykietką: bezguście. Nawet Dwójka zapowiadając transmisję (bo w końcu nadało rzecz Polskie Radio) użyła określenia: niesławna.

Trzeba więc powiedzieć, że ze strony Tadeusza Wieleckiego i jego kolegów z komisji programowej Warszawskiej Jesieni umieszczenie Brygady w programie było wielką odwagą. A w książce programowej zacytowana jest wypowiedź Pendereckiego, który przesłuchał rzecz po latach: „…uważam, że to jest bardzo dobry utwór. Ale rzecz wymaga dystansu. (…) Oczywiście działa jak uderzenie młotkiem w głowę, ale tego nie dało się uniknąć. O to właśnie mi chodziło”. Kiedy twórca mówi, że zrobił coś dobrego, niektórzy będą twierdzić, że to pycha; jednak i Górecki po latach mówiąc o III Symfonii mówił, że już wówczas zdawał sobie sprawę, co napisał. Penderecki stwierdził to teraz. I okazuje się, że słusznie.

Tekst jest straszny. Potworny. I to prawda, że mówi sam za siebie. Ale podany jest tu przez genialnego Łomnickiego bez cienia patosu, przerysowania; bardzo po prostu. Przekształcenia elektroniczne, zarówno głosu, jak i orkiestry, wydającej brzmienia typowe dla muzyki Pendereckiego z tego okresu, są oprawą dyskretną i trafną, podkreślając jeszcze grozę opowieści, ale bez nachalności. Nie mamy wrażenia, że cokolwiek się tu estetyzuje; przeciwnie. Wszystko razem działa tak, że po zakończeniu publiczność milczała przez kilka minut, a potem zaczęła wstawać i wychodzić, bez oklasków. Inaczej się nie dało. Penderecki mówi, że wtedy, w przeszłości, też to się tak odbyło. O samym dziele powiada: „To trzeba było zrobić. To jest świadectwo”. Sam Leon Weliczker odezwał się później do niego; spotkali się w Nowym Jorku. Ale Penderecki nie dysponował wówczas nagraniem, więc Weliczker nigdy utworu nie słyszał.

Myślę, że cała moc tu polega na zbliżeniu się do dokumentu. I trzeba też wziąć pod uwagę, że 50 lat temu dla wielu ludzi były to jeszcze sprawy świeże, rany, które jeszcze się nie zabliźniły. Dziś prawie nikt takich rzeczy nie pamięta, a jesteśmy już po takich ilościach różnorakich, mniej lub bardziej kiczowatych słuchowisk, widowisk telewizyjnych czy rekonstrukcji historycznych, że Brygada śmierci robi na tym tle wrażenie czegoś bardzo czystego i szczerego. Penderecki wspomina, że czuł potrzebę stworzenia czegoś takiego i ja mu wierzę.

Nie spodziewałam się, że słuchowisko sprzed 50 lat będzie największym wydarzeniem tegorocznej „politycznej” Warszawskiej Jesieni. Swoją drogą trochę zrobiono krzywdę świetnemu zespołowi Neue Vocalsolisten, który przedtem dał bardzo sympatyczny koncert z utworami m.in. Georgesa Aperghisa i Luciano Berio. Potem z kolei, gdy pojechałam na następny koncert, jakoś nie był mnie w stanie wzruszyć dramat oszalałego urzędnika korporacyjnego (Nothing to Declare Perttu Haapanena), choć wykonanie było świetne; Lelele Lotty Wennäkoski eksplorowało temat bardziej poruszający, czyli dramat kobiet porywanych i sprzedawanych jako niewolnice seksualne, ale tu naprawdę był ten błąd: wstrząsający temat dostał zbyt estetyczną oprawę. Choć świetnej jakości muzycznej. Podobna historia jak ze Strange News Rolfa Wallina.