Alcina odczarowana

Wreszcie został przełamany pech Les Musiciens du Louvre-Grenoble i Marca Minkowskiego w kwestii Alciny, który nie pozwolił swego czasu im wystąpić. Nie opuszczał ich niemal do ostatniej chwili: już siedzieli w samolocie do Krakowa i usterka sprawiła, że musieli wysiąść. Przesiedli się do autobusu, wraz z solistami, ostatecznie dojechali i w końcu wykonanie się odbyło. Jak powiedziała Agnieszka, jedna ze skrzypaczek: za to staraliśmy się dać maksymalnego czadu. No i to się udało.

Nie szkodzi, że nie było to wystawienie w dekoracjach – swoista inscenizacja, jaka była, z solistami chodzącymi po scenie, grającymi do siebie, całkowicie wystarczyła. Trochę mogło razić, że większość śpiewała z nut, ale mimo to nikt nie rezygnował z zadań aktorskich. A zestaw solistów był po prostu rewelacyjny. W stosunku do składu z Wiednia sprzed roku prawie wszyscy się zmienili poza Veronicą Cangemi jako Morganą, która była tym razem w o wiele lepszej formie niż na wiosnę. W tegorocznych spektaklach wiedeńskich (sprzed tygodnia) była też nowa Alcina, która zaśpiewała i w Krakowie, wielka niespodzianka – Inga Kalna z Łotwy. Z kolei w zeszłym roku w Londynie śpiewała nasza dobra znajoma Romina Basso (Bradamante) i Luca Tittoto (Melisso); także tu się pojawili. A inicjatywą Minkowskiego był udział innych znanych nam śpiewaków: Ann Hallenberg (Ruggiero), Jolanty Kowalskiej (Oberto) i Emiliana Gonzalesa Toro (Oronte). Numery chóralne wykonywał Capella Cracoviensis Vocal Ensemble, przygotowany przez Jana Tomasza Adamusa – bardzo sprawny.

I znów było tak, że wszyscy się nawzajem nakręcali. Każda niemal aria była gorąco oklaskiwana, a dyrygent biegł za śpiewakami (jeśli wychodzili za kulisy) i wyprowadzał do ukłonu. Orkiestra grała z prawdziwym ogniem, aż żartowaliśmy potem, że chyba ma podpisany kontrakt, żeby się wyrobić do północy. Swoją drogą te cztery godziny (z przerwą) przeleciały niemal niezauważalnie, tym bardziej, że Alcina to istna lista hitów. Ale artyści mieli w tym swój niewątpliwy udział.

Jedno wzbudzało ogólne rozbawienie: tłumaczenie tekstów, wyświetlane na ekranie na scenie. Dość było ono toporne (pewnie głównym założeniem była dosłowność) i raczej przypominało nie tyle Ariosta, co operę mydlaną w typie Dynastii. Efektowne zwroty akcji, próby interwencji nadprzyrodzonych sił, miłosne qui pro quo doprowadzone do absurdu – to jest zawsze aktualne. I reakcje też może wywoływać różne. Myśmy się kulali ze śmiechu. Ale znajoma spotkana na przerwie wykrzyknęła: „Popłakałam się! [na koniec pierwszej części była, przepięknie zaśpiewana zresztą, aria Alciny Ah, mio cor] No, jak się można było nie popłakać, jak ona taka sola in pianto? [samotna w płaczu] Ale teraz ona wszystko rozpieprzy i już się na to cieszę!” Nie wszystko oczywiście „rozpieprzyła”, ale trochę efektów było, łącznie z (nieprzewidzianym chyba przez Haendla) kontrabasowym graniem za podstawkiem a la Penderecki…

A propos kontrabasu, w orkiestrze pojawił się jeszcze jeden – poza mapap i wspomnianą Agnieszką, a także fagocistą Tomaszem Wesołowskim i waltornistą Krzysztofem Stenzlem – akcent polski: Jurek Dybał, „wypożyczony” od Filharmoników Wiedeńskich. Jeszcze jeden, który może zadziwiać, jak on to wszystko dąży i godzi – przecież zajmuje się i dyrygowaniem, o czym już tu opowiadałam.

Blogownictwo stawiło sie dziś w trochę mniejszym składzie, ale była oczywiście Beata, a także PAK z a cappellą. No i anonimowi czytelnicy, z których jeden (pozdrawiam!) spytał mnie, kiedy będzie o Alcinie na blogu?