Rozkosze krakowskiego weekendu

Poza towarzyskimi, bo te to oczywista oczywistość. I to w końcu one (czytaj: spotkanie z Bobikiem) były głównym celem mojego weekendowego wypadu. Ale przy okazji poobcowało się z pięknem.

Kožená. Był to pierwszy koncert zapowiadanego przez Filharmonię Krakowską cyklu Musica da camera, musica da chiesa„. Takie są dalsze plany tego cyklu (dla mnie szczególnie interesująco wygląda propozycja z 2 kwietnia). Inauguracja różniła się od nich zapewne także cenami biletów, które były iście zaporowe: 130-180 zł (dyrektor filharmonii Paweł Przytocki skomentował, że i tak było taniej niż w Brnie, poniekąd mieście rodzinnym solistki, co chyba jest niewielką pociechą), w związku z tym niestety nie dało się zapełnić sali. Fakt, że cykl KBF Opera Rara również ma bardzo drogie bilety, ale sala się jakoś wypełnia; tam jednak już zostało coś zbudowane, jakaś marka, którą ludzie kojarzą. Co do powodzenia nowej – zobaczymy.

Ładnym akcentem był patriotyzm Koženej, która przyjechała z czeską orkiestrą barokową Collegium 1704, działającą od sześciu lat. Bardzo przyzwoite brzmienie i wykonawstwo w ogólności, godny kontrapunkt dla solistki. I nie tylko dla tej jednej: były jeszcze dwie, świetne, i to wyłonione z orkiestry: fagocistka Györgyi Farkas (nie mylić ze sportsmenką o tym samym imieniu i nazwisku) oraz przede wszystkim Anna Fusek, grająca na flecie prostym, która zagrała Koncert C-dur Vivaldiego niegorzej od Antoniniego, a potem skromniutko wzięła skrzypce i wróciła do zespołu. Bywała też asystentką Andrei Marcona (który dyrygował tym koncertem) przy spektaklach operowych i asystentką reżysera w operze w Kolonii i Maxim Gorki Theater w Berlinie. Istna kobieta-orkiestra, a ma ledwie 30 lat.

No, ale główną bohaterką była oczywiście Kožená. Ogólnie zaprezentowała materiał ze swoich dwóch płyt z Venice Baroque Orchestra pod dyrekcją tegoż Andrei Marcona. W pierwszej części śpiewała arię With Darkness Deep z Theodory Haendla oraz dwie arie z oper Vivaldiego: Ho il cor già lacero z Gryzeldy i Gelido in ogni vena z Farnace (tę z recyklingiem w formie początku z Zimy). Co do pierwszej z zaśpiewanych arii Vivaldiego, to moim zdaniem udowodniła, że w gruncie rzeczy nie jest żadnym mezzopranem (tylko tzw. drugim sopranem), choć tak się przedstawia – górną część ma silną, dolna się wybija tylko przy zmianie barwy i cicho grającej orkiestrze, jak to było w dalszej części koncertu. A w tej dalszej części był już tylko Haendel: Oh, had I Jubal’s lyre (Joshua), Scherza infida (Ariodante) i na koniec Where Shall I Fly (Hercules). Na bis: Si dolce è il tormento Monteverdiego, Sono quella guancia bella Vivaldiego i wreszcie na koniec znów Haendel: Lascia qu’io pianga. Była już wtedy tak pięknie rozśpiewana, że słuchałoby się jej chętnie długo jeszcze. Ale co do tego ostatniego utworu, właśnie wspominaliśmy ze znajomym melomanem warszawskim (był duży desant), jak śpiewała to Olga Pasiecznik – łzy stawały w oczach, a przy śpiewie czeskiej artystki był tylko zachwyt, bez łez. No cóż, ale to wykonanie koncertowe przecież.

Turner. Boski. Nie mogliśmy z Bobikiem i Agą wyjść z tej wystawy przez dwie godziny, a ma ona tylko pięć sal. Trzeba było wracać po kilka razy do niektórych obrazów olejnych i akwareli. Centralnym punktem wystawy jest ten obraz, który oczywiście nazwaliśmy w skrócie „pieski”, a który po prostu świeci własnym światłem i to inaczej z każdej strony. Czysty obłęd. Również ten jest wspaniały, i wiele, wiele innych, oglądanie reprodukcji nie ma nic wspólnego z rzeczywistością, trzeba po prostu na tę wystawę iść. Mam nadzieję, że uda mi się ją jeszcze raz zobaczyć. Można się czepiać co do jej formy, tj. grupowania tematycznego, a nie chronologicznego. Bo jakościowo obrazy Turnera bardzo się zmieniają w czasie i wydaje mi się, że obserwowanie ewolucji byłoby dużo ciekawsze. Jedna informacja zrobiła na mnie duże wrażenie: że w 1816 r. był wielki wybuch wulkanu w Indonezji, który wyrzucił z siebie jakieś ogromne ilości pyłu i siarki i nie tylko zmienił przez ten czas klimat na Ziemi, ale i sprawił, że przez dłuższy czas widoczność była bardziej zamglona, a ponadto pojawiły się niesamowicie widowiskowe wschody i zachody słońca. Turner więc, jak widać, bywał bardziej realistyczny niż się wydaje. Choć im późniejszy, tym cudowniejszy, a juz najbardziej ok. 1840 r.