Maria stanu wojennego

Było tak: znajomy dyrektora artystycznego Wexford Opera Festival, Davida Aglera, będąc w jakichś celach w Polsce, słuchał przypadkiem w samochodzie radiowej Dwójki i akurat odtwarzano nagranie Marią Romana Statkowskiego, dokonane przez solistów i Polską Orkiestrę Radiową pod batutą Łukasza Borowicza  (wydane też na płytach przez Polskie Radio). Zainteresował się utworem i opowiedział o nim Aglerowi, a ostateczna decyzja o włączeniu go do festiwalowego programu zapadła po uzyskaniu partnerstwa programu Polska Music Instytutu Adama Mickiewicza.

W Wexford wystawia się mało znane lub zapomniane utwory: jeden lżejszy, drugi poważny, trzeci jak wyjdzie. Jest to festiwal bardzo poważny i ceniony, przyjeżdżają nań impresariowie i dyrektorzy muzyczni ze świata, więc jeśli zostanie tu przypomniane jakieś zapoznane arcydzieło, jest szansa na jego nowe życie. Z pewnością będzie to dotyczyć Marii, która ogromnie się spodobała, a ponadto już wczoraj była transmitowana przez 5 radiofonii w ramach Europejskiej Unii Nadawców (w sumie zostanie odtworzona w 16; u nas 11 listopada).

Inna zasada: zespoły orkiestrowy i chóralny – miejscowe, soliści międzynarodowi. W Marii śpiewało paru Polaków: Krzysztof Szumański – Wojewoda, Adam Kruszewski – Miecznik, Rafał Bartmiński – Wacław (wszyscy byli gorąco oklaskiwani, zwłaszcza romantyczny amant-Wacław zrobił prawdziwą konkietę), ale rolę tytułowa wykonała Włoszka Daria Masiero (zbyt rozwibrowanym niestety głosem). Z zagranicznymi ktoś świetnie popracował w kwestii polskiej wymowy. Dyrygował – bardzo przyzwoicie – Tomasz Tokarczyk z Opery Krakowskiej (chce Marię potem u siebie wystawić), a reżyserował Michael Gieleta, który wbrew pozorom jest krzyżówką polsko-włoską (mieszka w Wielkiej Brytanii od 14. roku życia). Urodził się w Polsce i jako mały chłopiec śledził wydarzenia stanu wojennego, które silnie podziałały na jego wyobraźnię.

Nałożył je więc na wystawioną operę. Tym bardziej, że zamordowanie tytułowej bohaterki i utopienie jej w rzece skojarzyło mu się ze skrytobójczym mordem na księdzu Popiełuszce, więc wokół tego osnuł całą akcję. Zły Wojewoda jest demonicznym generałem (Krzysztof Szumański został pięknie postarzony, chyba o 20 lat), Miecznik – działaczem „Solidarności”, chowającym się z córką w jakiejś kanciapie przy Stoczni Gdańskiej. Wacław jest po stronie „Solidarnościowców”. O dziwo, wszystko jakoś się logicznie łączy, dramaturgia jest zachowana; parę scen może było już postawieniem drugiej kropki nad i, np. ostatnia, gdy tłum wychodzi na przód sceny i pokazuje „zajączka”. Ale w sumie wszystko ma swoje miejsce; trochę się zastanawialiśmy, jak reżyser poradzi sobie ze śpiewaną w pewnym momencie Bogurodzicą, ale pomysł był całkiem niezły, nawiązujący do mszy przed bramą stoczniową.

Można oczywiście by zapytać, czemu zamiast do jednej niezrozumiałej dla obcokrajowców historii odwoływać się do drugiej – przecież to na jedno wychodzi. Ale po pierwsze, tę drugą niektórzy jeszcze pamiętają, a po drugie, wolnościowe zrywy są Irlandczykom bliskie. Widziałam, że wzruszenie było ogromne: długie owacje, tupania itp. (Jakiś starszy pan przy wyjściu z przejęciem mnie zagadnął: it was really wonderful, wasn’t it?) Myślę, że Maria odniosła prawdziwy sukces.

No bo też muzyka jest naprawdę dobrej jakości. Choć oczywiście w swoim czasie była anachroniczna – pomyśleć, że owo nieco czajkowskopodobne dzieło powstało dwa lata po Peleasie i Melizandzie Debussy’ego, a na dziewięć przez Świętem wiosny Strawińskiego… Ale to taka muzyka wówczas przemawiała szeroko do publiczności, a ta prekursorska była wyśmiewana. Dziś, kiedy przywrócono proporcje, można z powrotem polubić i tę muzykę, która wówczas się podobała. Zwłaszcza, ze Statkowski naprawdę był majstrem w dziedzinie instrumentacji – klasę Rimskiego-Korsakowa ukończył z wyróżnieniem, a to już coś mówi. Spotkałam pewną sympatyczną Polkę grającą w festiwalowej orkiestrze (pozdrawiam, pani Justyno!), która twierdzi, że z wystawianych w tym roku oper (pozostałe: La Cour de Célimène Ambroise’a Thomasa oraz Gianni di Parigi Donizettiego) to właśnie Maria jest ulubionym utworem dla orkiestry.

Dziś idę więc na Jasia z Paryża.  A w ogóle stwierdzam, że bardzo tu jest przyjemnie mimo deszczu, ogromnie miła atmosfera. Nasi śpiewacy też bardzo zadowoleni z systemu pracy („polscy dyrektorzy mogliby tu przyjechać, żeby się uczyć, jak to się powinno robić”). W sumie więc warto tu przyjeżdżać.

PS. Wiadomość niezbyt miła: choć wyżej napisałam, że Tomasz Tokarczyk chciałby wystawić Marię w Operze Krakowskiej, dyr. Bogusław Nowak dał już znać, że Marii w Krakowie nie będzie, bo nie ma pieniędzy. Trzeba więc teraz trzymać kciuki, żeby udało się ją gdzieś sprzedać w świat, bo Wexford nie może w nieskończoność składować dekoracji – cztery przedstawienia i szlus. Jak się nie uda tego sprzedać, trzeba będzie zniszczyć.