Nie sumbur, tylko wielka muzyka

Wielka muzyka, ale zdecydowanie niełatwa. Nie mogła się podobać Stalinowi, nie dziwię się temu wcale. Nawet dla części publiczności na poznańskiej premierze była za trudna – niefortunne połączenie pierwszych dwóch aktów, trwające niemal dwie godziny, okazało się zbyt męczące dla całkiem dużej grupy, która wyszła z sali przed przerwą, a i tak były wolne miejsca. Po przerwie wolnych miejsc było jeszcze więcej. Przykre.

Co do spektaklu. Przede wszystkim jestem zachwycona tym, co zrobił z orkiestrą Gabriel Chmura – a pamiętam, jak narzekał na początku prób. Droga przez mękę jednak się opłacała i muzycy sami w końcu dostrzegli geniusz tego dzieła. Grali imponująco. Soliści: główne dwie role w wykonaniu Rosjan – to dobrze, tylko chciałoby się precyzyjniejszych głosów, to nie Verdi, że i tak można się domyślić, o jakie nuty chodzi, tu chciałoby się mieć wszystko dokładnie. Bardzo smacznych parę ról pobocznych, ze świetnym, rodzajowym Aleksandrem Teligą jako teściem Katarzyny i Sylwią Złotkowską jako Sonietką.

Inscenizacja – całkiem tradycyjna, trochę toporna, z dziwnym zagmatwaniem piwnica-kantorek-sejf, z pojawiającym się w pierwszych aktach nad sceną wyświetlonym napisem Rzeźnia (po rosyjsku), a w przerwach na zmiany dekoracji – na parawanach zasłaniających scenę – skanem słynnego tekstu Sumbur wmiesto muzyki (znanego nam jako Chaos zamiast muzyki), którym Szostakowiczowi zamknięto twarz po wyrażeniu dezaprobaty przez Generalissimusa.

Zwykle nie pamięta się o tym, ale Szostakowicz napisał Lady Macbeth, gdy miał zaledwie 26 lat! A to była już jego druga opera; pierwszą, Nosa według Gogola (genialniejszą jeszcze chyba – kto to wystawi?), stworzył w wieku lat 22. Ale cóż, I Symfonię napisał jako dziewiętnastolatek, a już był w niej całkowicie ukształtowany.

Pisząc Lady Macbeth, ogarnięty był namiętnością do swojej żony Niny Warzar i włożył swoje uczucia w postać Katarzyny, po której stronie – jak on – zdecydowanie stajemy. Mimo iż popełniła (jedno – współpopełniła) dwa morderstwa, a na koniec ginie popełniając trzecie, uważamy jej czyny za absolutnie usprawiedliwione, a otaczających ją mężczyzn odbieramy, co do jednego (łącznie z głównym amantem), jako postacie wyjątkowo żałosne. Podkreślone jest to muzyką zjadliwą, zgryźliwą, satyryczną. Nawet gdy w ostatnim akcie, na katordze, wszelkie żarty się kończą, groteskowa poleczka powraca, gdy Siergiej flirtuje z Sonietką. Ale namiętność w końcu zwycięża – mimo iż Katarzyna ginie.

Jeśli nawet wystawienie nie jest jakieś wstrząsająco znakomite, i tak warto na ten spektakl się udać. Tym bardziej, że będzie grane jeszcze tylko parę razy – przyszły rok w poznańskim Teatrze Wielkim będzie Rokiem Mężczyzn (teraz mamy Rok Kobiet), więc baby schodzą z afisza.