Czy Brahms powinien być ciężki?

No cóż, mamy za sobą dwa koncerty Sinfonii Varsovii pod batutą Jerzego Semkowa z symfoniami Brahmsa. Wielu ludzi czekało na wielkie wydarzenie, inni – po prostu na obecność Maestra, bądź co bądź legendy polskiej dyrygentury.

Poniedziałek niestety był rozczarowaniem. Zwłaszcza II Symfonia, która zdenerwowała mnie nie tylko z powodu interpretacji, jak i jakości wykonania. Nie wiem, co się stało Sinfonii Varsovii, może zbyt dużo zbyt różnorakich koncertów, może brak prób z Maestrem, w każdym razie zwłaszcza dęte nie popisały się, nawet pion im zagrać było trudno. Ale i to, co Maestro robił, napawało mnie zdumieniem: ta najpogodniejsza, słoneczna wręcz symfonia Brahmsa została zmieniona w co najmniej Dziewiątą Beethovena, a może raczej w jakiegoś Brucknera czy coś jeszcze cięższego. To było wręcz przykre wrażenie i właściwie przyszłam dziś wyłącznie z nadzieją, że uda się je poprawić.

Trochę się udało – miał rację Gostek, kiedy powiedział przed koncertem: no, dziś powinno być lepiej, bo ciśnienie jest wyższe, słoneczna pogoda, a w poniedziałek było szaro, więc grało się gorzej. I rzeczywiście – może też trochę popróbowali, ale tym razem muzycy nie dali plamy, mniej było nierówności czy kiksów. Jednak mnie osobiście i tak było ciężko znieść tę gigantyczną masę dźwięku; na IV Symfonię uciekłam na balkon, a i tak mnie przytłoczyła.

Czy rzeczywiście tego należało się spodziewać? Pamiętam Semkowa z rozmaitego repertuaru, np. z Mozarta. Ale ostatnio poszedł raczej w Brucknera czy Mahlera – pamiętam ten koncert jako wstrząsający. Czy ta estetyka do Brahmsa pasuje? Moim zdaniem nie. Owszem, często się u nas tak uważa. Tak się grywało Brahmsa pół wieku temu i kto wtedy chodził do szkoły, ma wpojone takie zdanie. No dobrze, odpowiadam na nie, ale właściwie dlaczego? Kto to powiedział?

Przecież Brahms to nie potężny facet z wielką brodą – potężny nie był, a brodę zapuścił, by dodać sobie profesorskiej powagi i zamaskować emocjonalność. Ale w muzyce niczego nie ukrywał, muzyka jest wzruszająca i ma w sobie nieskończoną ilość odcieni, subtelności, głębi. Bywa pogodniejsza, bywa smutna aż do depresji. Ale nie ma w niej krzyku – chyba że rozpaczy, ale też w granicach dyskrecji, jak np. w fortepianowym Intermezzu es-moll.

A brzmiała ta muzyka jednak inaczej niż grano ją te pół wieku temu. Brzmiała raczej tak, jak wykonywał ją w sierpniu w Warszawie Herreweghe ze swymi zespołami czy Jurowski z Orkiestrą Wieku Oświecenia. Nie była ani ciężka, ani lekka, była po prostu sobą. I to wystarczy. Takiego Brahmsa jak dzisiaj po prostu nie jestem już w stanie słuchać.