Estonia: przestrzeń i śpiew

Z wielką przyjemnością zajmowałam się ostatnio muzyką estońską. Znałam dotąd oczywiście Arvo Pärta, trochę Helenę Tulve, mistrza pisania na chór Veljo Tormisa, a w pewnym momencie zafascynował mnie Lepo Sumera w swoich symfoniach; przeglądając programy Warszawskich Jesieni zdumiałam się, że akurat Estończyków grywaliśmy mało, pominąwszy Pärta (wciąż pamiętam to wykonanie Tabula Rasa z 1977 r., czyli dosłownie zaraz po prawykonaniu, z udziałem Tatiany Grindienko, Gidona Kremera i – przy syntezatorze – samego Alfreda Schnittke). Tulve pamiętam niesamowity utwór Sula na didgeridoo i orkiestrę, ilustrujący topienie się góry lodowej. Ale przyznam, że mało dotąd znałam jej pedagoga, również czołową postać tamtejszej sceny muzycznej – Erkki-Svena Tüüra, a kompozytor to niezwykle ciekawy, o interesującej drodze twórczej. Zabierając się za teksty do książki programowej byłam już zaopatrzona w nagrania utworów, które miały być właśnie dziś wykonane, i zachwyciły mnie one poprzez swoją przestrzenność właśnie, zwiewność, ciągły naturalny rozwój.

Druga strona Estonii, jaką wcześniej poznałam, to pieśni ludowe i religijne, śpiewane nam przez zespół Linnamuusikud w Starym Sączu, a potem w Jarosławiu. Miały w sobie coś cudownie delikatnego, wzruszającego i słodkiego, choć często były dość proste. Co było w nich szczególne, to to, że łączyły się z niesamowitym poczuciem wspólnoty, która była między śpiewającymi, ale wciągali oni także nas – nigdy nie zapomnę, jak kiedyś kończąc koncert w Starym Sączu zaczęli śpiewali pieśń opartą na prostym, powtarzającym się w kółko motywie, wzięli się za ręce, utworzyli węża i w rytm pieśni wyszli z kościoła, wyprowadzając i nas, jak szczurołap z Hameln. Przed kościołem, w zachodzącym letnim słońcu, utworzyliśmy krąg i kręciliśmy się z tym śpiewem przez jakiś czas jeszcze.

Dopiero teraz jednak wczytałam się bliżej w historię Estonii i dowiedziałam się, jak bardzo jest ona właśnie ze śpiewem związana. Jak w 1869 r. zainicjowano festiwale pieśni (w 2003 r. wpisane na listę intelektualnego dziedzictwa UNESCO), jak przetrwały one nawet czas stalinowski, no i jak w czasach pierestrojki wybuchła tzw. śpiewająca rewolucja, która zresztą miała podłoże ekologiczne: zapłonem był protest przeciwko projektowi budowy kopalni odkrywkowej fosforu.

Tak wyzwolili się ze zniewolenia przez Sowiecję. Dziś obejrzałam film Rahu tänav, czyli Ulica Spokojna (znalazł się w programie, ponieważ Tüür stworzył do niego muzykę). Zrobiony w 1991 r., czarno-biały, opowiada historię kilku rodzin przy jednej ulicy w małym estońskim miasteczku, które nagle zaczyna ulegać kolonizacji przez tajemnicze, obce wojsko. Nagle przed furtką pojawia się żołnierz i nawet mieszkaniec wracający do domu musi się wylegitymować, potem jest ich coraz więcej, potem wprowadzają się ludziom do domu… Wstrząsająca historia stopniowego zniewalania. Dowódca obiecuje, że odejdą, gdy stopnieje śnieg. Ale śnieg nie topnieje, nawet w noc świętojańską…

Gdy patrzyłam na jedną z głównych postaci, chłopca, który buntuje się w ciszy, zamyka się w sobie, przypomniała mi się historia opowiadana przez Pärta, jak jako chłopczyk w swoim rodzinnym miasteczku jeździł po placu rowerem, by nie zauważono, że tak naprawdę wsłuchuje się w muzykę (był to bodaj Czajkowski) rozbrzmiewającą z tzw. kołchoźników, tj. głośników na słupach.

W końcu Estończycy wzięli się za ręce i wyśpiewali sobie wolność.