Podróż z bogiem czasu…

…czyli z Kronosem w sali Polskiej Filharmonii Bałtyckiej trwał ponad dwie godziny, bez przerwy. Widocznie amerykańscy muzycy świetnie się czuli w tym miejscu i z tą publicznością, bo nie dość, że zaplanowali bardzo obszerny program, to jeszcze bisowali trzy razy. A publiczność w dużym stopniu składała się z ludzi młodych, tym bardziej, że miasto, które wsparło finansowo festiwal ambitnego Klubu Żak – Dni Muzyki Nowej, zarządziło, że bilety na ten koncert studenci mogli kupić zaledwie za 40 zł, a ci z Akademii Muzycznej nawet za 30 zł (normalna cena była 100 zł). Sala więc była praktycznie pełna (pojedyncze wolne miejsca). To był wielki finał tego festiwalu, a wcześniej wystąpili: Kwartet Śląski, Johann Johannsson z kwartetem smyczkowym (ponoć piękny koncert), Małe Instrumenty (które też prowadziły warsztaty „Wokół dźwięku”) i Lucky Dragons.

Program Kronos Quartet zawierał dwa główne elementy: repetitive music i muzykę etniczną; niejednokrotnie spotykał się jeden element z drugim. Podróżowaliśmy więc tym razem a to do Indii (Ram Narayan), a to do synagogi aszkenazyjskiej (modlitwa Sim Shalom w wersji melodycznej Alter Yechiela Karniola), a to do Syrii (Omar Souleyman), a w bisach nawet do Egiptu (słynny hit – Egyptian Tango) czy przedwojennej Grecji, a na koniec na Kurpie za sprawą kwartetowego opracowania jednej z Pieśni kurpiowskich, które Henryk Mikołaj Górecki, przyjaciel zespołu, pisał na chór.

Z dzieł autorskich najciekawszy chyba był utwór pierwszy: Death to Kosmische Nicole Lizee, zaskakujący i pełen humoru kolaż z udziałem małych instrumentów elektronicznych, z wieloma akcentami słodko-kiczowo-psychodelicznymi. Muzycy przypomnieli też fragmenty muzyki Clinta Mansella do pamiętnego filmu Darrena Aronofsky’ego Requiem for a Dream (jak go sobie przypominam, ciarki po mnie chodzą). Wykonany w Polsce po raz pierwszy, podobnie jak utwór Lizee, Tenebre Bruce’a Dessnera to znów repetitive music, rzecz trochę przydługa, momentami bardziej, momentami mniej ciekawa. Bardziej zwarta była kompozycja Michaela Gordona Clouded Yellow

Ale wydarzeniem wieczoru miał być wykonany na koniec oficjalnego programu, także po raz pierwszy w Polsce, utwór Steve’a Reicha WTC 9/11. I tu muszę powiedzieć, że było to dla mnie pewne rozczarowanie. Reich wykorzystuje tu znów dość szeroko manierę, którą odkrył jeszcze we wczesnych eksperymentach z nagraniami głosu It’s Gonna Rain, a która znalazła najbardziej spektakularne zastosowanie w innym utworze dla Kronos Quartet, pamiętnym Different Trains: przerabianie wypowiadanych słów na melodie (czy też wyciąganie elementu melodycznego z wypowiadanych zdań). Ale czy to efekt powtarzany w różnych utworach nuży i wydaje się już czymś na siłę, czy to kompozytor użył tu zbyt pogodnego w brzmieniu, modalnego języka muzycznego, w każdym razie nie przekonało mnie to. Na początku muzyka kwartetu przeplata się z dramatycznymi głosami strażaków rozmawiających przez krótkofalówki podczas akcji w WTC, potem – z fragmentami wspomnieniowych opowieści. Pod koniec padają słowa world to come, które również są (celowo) rozwinięciem tytułowego skrótu. Tak sobie przy okazji myślałam, czy szkoda, czy nie szkoda, że Reich nie napisze utworu na otwarcie Muzeum Historii Żydów Polskich (chciał, ale nie ma czasu – zwrócono się do niego trochę za późno). Gdyby to był utwór na miarę Different Trains – to szkoda. Ale gdyby to miało być coś w rodzaju tego, co właśnie usłyszałam – mniej, z mojego przynajmniej punktu widzenia.

PS. Żałuję, że nie mogę tradycyjnie opatrzyć tego wpisu licznymi linkami, ale sieć tu strasznie wolno chodzi. Znów zresztą wstaję wcześnie rano, żeby wrócić do Warszawy, więc lepiej pójdę już spać…