Amerykański pomysł na barok

Różne pasticcia ostatnio słyszymy. Widać mamy potrzebę powrotu do tych zwyczajów powszechnych w czasach baroku, tym bardziej, że – jak słusznie wspomniała prof. Ewa Łętowska w prelekcji przed transmisją w Teatrze Studio – z muzyką dzisiejszą i mającą co najmniej 70 lat takie manewry są już mało możliwe. Wyjąwszy może – dodam – spektakle baletowe, gdzie zestawia się różne rodzaje muzyki, ale też zapewne trzeba uzyskać na to zgodę.

W czasach baroku różnie bywało, Bach mógł podpisać swoim nazwiskiem koncert na czworo skrzypiec Vivaldiego we własnej przeróbce na cztery klawesyny, a styl pozostaje vivaldiowski, łatwo rozpoznawalny. Powszechne były tego rodzaju sałatki z własnej twórczości operowej. Ale żeby w jednym spektaklu połączyć wstęp do jednego z Hymnów koronacyjnych Haendla i transkrypcje z suity klawesynowej Rameau z ariami Vivaldiego? Kiedy Minkowski tworzył „wyobrażoną symfonię”, trzymał się tylko Rameau. Ale taki kolaż jak ową Zaczarowaną wyspę wystawioną w Met (premiera odbyła się w sylwestra) mogli wymyślić tylko Amerykanie. A konkretnie dyrektor Met Peter Gelb, który zlecił zadanie sklecenia całości Jeremy’emu Samsowi.

Trzeba przyznać, że w większości wybrane zostały mniej znane fragmenty barokowych dzieł, poza kilkoma ewidentnymi hiciorami. A sam pomysł polegał po prostu na tym: zrobić z tego patchworku bajkę dla grzecznych dzieci, dać śpiewakom w większości zajmującymi się innymi epokami pośpiewać trochę baroku (jakby nawet nie umieli, to taka próba będzie dla nich zdrowa), a przy okazji na 71. urodziny zafundować Placidowi Domingo pierwszą w jego wieloletniej karierze rolę boga (Neptuna). Libretto zaś oparto na bardzo zmodyfikowanej Burzy Szekspira.

Bardzo, ponieważ przede wszystkim trzeba było wprowadzić tego Neptuna, którego u Szekspira nie ma, podobnie jak nie ma (poza wzmianką) wiedźmy Sycorax, matki Kalibana, która to rola stała się polem do popisu wielkiej Joyce DiDonato. Na początku słaba i stara, zgnębiona przez Prospera, potem dzięki środkom nadprzyrodzonym młodniejąca na powrót i potężniejąca, po drodze zaliczająca arię współczującej matki, na koniec łaskawie wybaczająca Prosperowi – no, duży błąd ze strony Szekspira, że jej nie wymyślił tak pięknie.

No i dodatkowe komplikacje, także nowe w stosunku do oryginału: Ariel sprowadza na wyspę niewłaściwy statek (ma sprowadzić ten z Ferdinandem, który – jak to sobie Prospero, też inaczej niż u Szekspira, wymyślił – ma się zakochać w Mirandzie z wzajemnością), a dwie pary świeżo poślubionych małżonków padają ofiarą czarów i piętrzą komedię pomyłek, w którą wplątany jest jeszcze Kaliban. A wszystko to opowiedziane przy tym jest angielszczyzną współczesną i potoczną, co jest już kwintesencją amerykańskości tego pomysłu.

Zabawa jednak była sympatyczna, a i śpiewanie momentami świetne. David Daniels jako Prospero – pierwszy raz widziałam dostojnego kontratenora, był po prostu znakomity. Kontratenorem był też Ferdinand – Anthony Roth Costanzo, niestety sztywny i płaski. Wielkie pole do popisu miała Danielle de Niese jako Ariel, pięknie też wystylizowana wizualnie (tutaj ją zjechałam, ale wczoraj było dużo lepiej). Klasą dla siebie był Kaliban – Luca Pisaroni, ten sam, który w owym Don Giovannim z Kwietniem grał Leporella. Ten dwumetrowy chyba niemal przystojniak został pięknie zrobiony na małpiszona i świetnie się bawił swoim wizerunkiem (przy kłanianiu się nawet wykonał gest Tarzana z uderzaniem się pięściami w pierś). O wykonawcach pozostałych ról wcześniej nie słyszałam, ale też Met na swojej stronie nie była nawet uprzejma, by podać ich nazwiska (poza Mirandą – Lisette Oropesa).

Na sali Met widać było dużo dzieciaków. Ciekawe, jak wytrzymały te ponad trzy godziny. Ale inscenizacja była na tyle barwna i efektowna, że pewnie świetnie się bawiły. A dlaczego Peter Gelb uparł się przy takim właśnie pomyśle, a nie wystawił po prostu którejś z oper barokowych? W rozmowie z dziennikarzem „New York Timesa” stwierdził, że chciał nadać muzyce barokowej bardziej współczesne tempo. Hmm…

Tutaj parę fragmencików.