Stajuda

Dziś jest, i pewnie jeszcze będzie, wiele ważnych tematów do poruszania. Ale ja mam obowiązek napisać o moim przyjacielu Jerzym Stajudzie, który zmarł dokładnie 20 lat temu. Miał wtedy zaledwie 56 lat, ale też żył intensywnie i zupełnie niehigienicznie. Był postacią, powiedziałoby się dziś, kultową, jak kultowe było jego mieszkanie w starej kamienicy na Wiejskiej, gdzie przychodziła toute Varsovie, która jeszcze wówczas nie była warszawką. W środku tego skromnie, z nieodłącznym papierosem, sam Jerzy, z wykształcenia architekt, z talentu malarz, z umysłu erudyta. Wielki meloman, który sam nauczył się czytać nuty i grać, zapraszał też do siebie ludzi muzyki, niezapomniane były spotkania u niego przy okazji Warszawskich Jesieni, gdzie trafiali też goszczący wówczas w Warszawie kompozytorzy i wykonawcy ze świata. Takich ludzi renesansu jak Jerzy już nie ma.

Ucieszyłam się dziś, że w „Gazecie” ukazał się tekst prof. Waldemara Baraniewskiego. Takiego co prawda Jerzego jak na zdjęciu ja nie znałam, Waldek zapewne też nie – za „naszych” czasów, drobny, z siwą brodą, raczej siedział za stołem niż perorował na stojąco. Za okrągłym stołem w dużym pokoju na Wiejskiej, gdzie stała też fisharmonia, stary fortepian nastrojony o cały ton niżej i ogromna kolekcja książek i płyt, winyli oczywiście. Kiedy przychodziło się do Jerzego, urządzał koncert życzeń i nie zdarzyło się, żeby czegoś nie miał, zawsze przy tym doskonale wiedział, gdzie co stoi. Pamiętam np., że Tadeusz A. Zieliński, kiedy przychodził, prosił zwykle o Koncert skrzypcowy Strawińskiego. Kiedyś, gdy przyszliśmy całą grupą na bankiecik po premierze jakiegoś Pergolesiego w Warszawskiej Operze Kameralnej (Ola Semenowicz, przyjaciółka Jerzego, robiła tam scenografię), podeszłam do półki (bo potem już trochę też się nauczyłam tego układu) i położyłam na adapterze Suitę włoską Strawińskiego.

Owa pracownia malarska, o której wspomina Waldek, tak naprawdę była sobie pokojem w amfiladzie z „salonu” do kuchni i Jerzy tam rzeczywiście malował, choć było kompletnie ciemno (okna wychodziły na podwórko-studnię). Pamiętam, jak ze skupioną twarzą lał barwny tusz na papier, nachylał kartkę, skrobał ją pędzlem czy piórkiem. Akwarelki były erupcją improwizacji i często potem stanowiły model do obrazów olejnych: Jerzy fotografował je, rzucał obraz z projektora na płótno i dokonywał częściowego lub całkowitego odwzorowania. Widziałam akwarelkę, która była podstawą do wielkiego akrylu w kolorach błękitnego dymu, który ofiarował Lutosławskiemu – miał do niego stosunek nabożny. Kiedy już po śmierci Jerzego poszłam na wywiad do Lutosa, zaczęliśmy rozmowę właśnie od niego – wiedział, że się przyjaźniliśmy.

Wracając więc do „pracowni”, pół wnętrza zajmował tam drugi fortepian, i to w stanie przyzwoitym. Często był w użyciu. Ja w ogóle przez pewien czas prawie mieszkałam na tej Wiejskiej, przesiadywaliśmy przy tym okrągłym stole (zawsze na tych samych miejscach), a Jerzy snuł opowieści z – co tu dużo gadać – historii kultury lat 60. i 70. Że też nie spisywałam tego choćby pobieżnie, po powrocie do domu. Rzecz w tym, że na stole stała wódeczność i miało to swoje konsekwencje; ja chcąc się wykręcić od picia w pewnym momencie wstawałam i szłam do pracowni grać. To było dobre rozwiązanie. Czasem grywaliśmy na cztery ręce, np. symfonie Beethovena.

Miał dość szczególne obyczaje – zimą w ogóle nie wychodził z domu, latem natomiast, jak tylko zaczynało się robić ciepło, chodził po domu nago i mówił gościom, że jeśli chcą, mogą się przyłączyć, ale nie muszą. (Był wielkim zwolennikiem nudyzmu, jeździli z Olą na plażę do Świdra.) Niektórzy się przyłączali i pamiętam, kiedy raz z rozbawieniem zdałam sobie sprawę, że biorę udział w Śniadaniu na trawie na odwrót – dwóch nagich facetów (drugim był również już nieżyjący krytyk Maciej Gutowski) i ja ubrana. Oraz mój pieseczek, o którym Jerzy mawiał, że jest jak z Carpaccia.

Jego znajomość historii sztuki była nieprawdopodobna, a mało ją niestety sprzedawał. Dopiero w ostatnich paru latach jego życia, gdy już zresztą zaczęła się jego straszna choroba, Grzegorz Kowalski wpadł na pomysł, żeby go zatrudnić na uczelni. Oficjalnie uczył rysunku na rzeźbie; tak naprawdę uczył otwartości. Studenci przychodzili do niego do domu (była zima). Wtedy właśnie poznałam Kasię Kozyrę, Pawła Althamera, Artura Żmijewskiego i innych ludzi z Kowalni (ta nazwa przyszła później) – i myślę, że Baraniewski ma rację, że postawa Stajudy wobec studentów również była u źródeł sztuki krytycznej. Cenił talent Pawła, serdecznie zaprzyjaźnił się z Kasią, która zaczęła przesiadywać na Wiejskiej podobnie jak ja wcześniej. Zaraził ich swoją miłością do muzyki, i częściowo z tego powodu trochę ich „odziedziczyłam”, zwłaszcza Kasię. Był naturalnym autorytetem dla nich i ogromnie wzruszył mnie skromny nekrolog, na który się zrzucili: „Zmarł nasz Profesor Jerzy Stajuda. Jego studenci”. To wszystko.

A ja, kiedy się budzę, patrzę na coś w rodzaju okna z dziewięcioma szybkami, za każdą jest akwarelka Jerzego. Jeszcze parę wisi tu i ówdzie, a na honorowym miejscu – duża, którą dostałam już po jego śmierci. I pamiętam.

Troszkę obrazków tutaj, tutaj, tutaj i pewno jeszcze tu i ówdzie się znajdzie.