3. NMŻ za nami

Po inauguracji w synagodze i dniu przerwy – trzy wieczory w Novym Kinie Praha (nie wiadomo, co w tym miejscu będzie się działo przez rok, więc kto wie, czy nie po raz ostatni te koncerty odbywały się tutaj). Trzy wieczory według podobnego w gruncie rzeczy schematu. Po dwa występy, z których pierwszy był zwykle trudniejszy, spokojny, skupiony, a drugi – żywiołowy.

Wszystko rozpoczęło się koncertem Muzyka Żydów z Jemenu dwóch polskich i dwóch amerykańskich muzyków: Perry’ego Robinsona, Michaela Zeranga, Raphaela Rogińskiego i Wacława Zimpla. Grali trochę na podobnym schemacie do tego, jaki Raphael kiedyś zastosował do tematów z Bieregowskiego, czyli temat (jemeński) zagrany przez dwa klarnety (Perry i Wacek), z tego improwizacja i w końcu powrót. Ale powiem szczerze, że ja jakoś nie weszłam w te klimaty – Raphael później tłumaczył, że chodziło o oddanie atmosfery swoistej pustki, jaka w tej muzyce jest. Podobno dużo lepiej to wyszło na płycie – wydało ją Multikulti, więc domyślam się, że do mnie dotrze. Ciekawe, czy w tej wersji będę to odbierać lepiej.

Podobny zresztą problem miałam z wczorajszym pierwszym zespołem – Nor Cold Quartet, w którym dwóch polskich muzyków (Olgierd Dokalski i Wojciech Kwapisiński), jeden izraelski (Oori Shalev) i jeden belgijski (Zeger Vanderbussche) grało muzykę zainspirowaną nagraniami Żydów bałkańskich sprzed wieku. Spóźniłam się zresztą, bo jechałam z filharmonii, ale to, co usłyszałam, też mnie nie wciągnęło: czekało się, aż w końcu coś zacznie się dziać, a zanim się zaczęło, to już się kończyło. Może też tak miało być.

Dziś inna sprawa: Lena Piękniewska z zespołem Soundcheck, który próbuje różnych rodzajów muzykowania, i zaproszonym gościnnie skrzypkiem Maciejem Filipczukiem. Program Kołysanki na wieczny sen ma oczywistych adresatów, zdumiało mnie więc, że Piękniewska śpiewała je po hebrajsku – ci, dla których były przeznaczone, używali jidysz, a hebrajski był dla nich wyłącznie językiem świętym, w tórym się modlili. Trochę światła rzucił komentarz, że jedna z kobiet, obecna na wyświetlanych w tle zdjęciach (przedwojenne zdjęcia Żydów, głównie zbiorówki, z życia oficjalnego i towarzyskiego), przeżyła wojnę i trafiła do Izraela. Może więc to dla niej, ale to też niekonsekwentne. Jedyną kołysankę w jidysz, dość znany tekst (w zbiorku tłumaczeń Ficowskiego rozpoczynający się słowami „Luli luli lu, taty nie ma tu’), zaśpiewał Filipczuk, z akcentem co prawda okropnym, ale za to z wielkim przejęciem, więc wzruszająco. Solistka też się wzruszyła. Publiczność – jak patrzyłam – również. Melodie – nie autentyczne, lecz żydowskopodobne, że tak się wyrażę, były opracowywane przez muzyków z lekka jazzowo.

Teraz drugie części. Pierwszego wieczoru – zespół Kaballah, z Marsylii, ale międzynarodowy, wyglądający tak jak na tym zdjęciu. Było wesoło i energetycznie (to, co robią, muzycy nazywają jidysz dada), ale w pewnym momencie odczułam jednak zbyt duże stężenie cyrku i uciekłam. Choć trzeba przyznać, że są sprawni i pomysłowi.

Jeszcze bardziej dotyczy to The Sway Machinery. Ci krawaciarze, także niesłychanie sprawni, ale przede wszystkim muzycznie, grywają bardzo różnorodny repertuar. To, co przedstawili teraz, nazwałabym żydowskim funky. Główny wokalista i gitarzysta Jeremiah Lockwood śpiewał albo modlitwy po hebrajsku, albo jakieś enigmatyczne teksty po angielsku, których nie byłam w stanie zrozumieć: nowojorski akcent nałożył się na śpiewanie zbyt blisko mikrofonu. Ale w sumie wrażenie robiło, choć wyszłam z tego zmęczona decybelami.

Dzisiejszy, finałowy występ był absolutną premierą: na prośbę szefa artystycznego festiwalu Mirona Zajferta The Bester Quartet razem z zaproszonym trębaczem Tomaszem Ziętkiem zagrali cykl utworów opartych na tematach z Mordechaja Gebirtiga. Te melodyjne i słodkie piosenki ubierali po swojemu – albo w rytmiczne tańce w typie latynoskim (taki żydowski Piazzola), albo w efekty szmerowe i eksperymentatorskie. Miało to swój wdzięk, a przede wszystkim po raz pierwszy chyba w historii tego krakowskiego zespołu wziął on na warsztat melodie, które naprawdę rozbrzmiewały w przedwojennym Krakowie. To cieszy. Może będzie z tego płyta?