Zabawy z instrumentami i Cage’em

Lubelskie Kody mają podtytuł: Festiwal tradycji i awangardy. W tym roku trudno określić, co jest czym. Cage był awangardą, dziś już pewnie jest tradycją, jak również nawiązywanie do niego czy jego idei. Gra na różnych dziwnych instrumentach może być traktowana i tak, i tak, jeśli jest na wysokim poziomie (a tu bywa różnie). Ale czy rzeczywiście szufladki są konieczne?

Na razie byłam na dwóch koncertach takich i takich. Wtorkowy pierwszy nazywał się Projekt 100! Credo – Przyszłość Muzyki i nawiązywał do prekursorskiego tekstu Cage’a pod tytułem Przyszłość Muzyki – Credo, opublikowanego w 1937 r. Młody, wówczas zaledwie 25-letni kompozytor przedstawił w nim pogląd, że wszystkie dźwięki mogą być materiałem muzycznym; przewidywał też rozwój elektrycznych urządzeń generujących muzykę oraz dużą rolę perkusji. Tak więc zespół ludzi też młodych, ale trochę chyba starszych, niż był autor w chwili pisania tego tekstu, działał przy pomocy elektroniki (głównie gramofony) i perkusji, był też jeden klarnecista – Jerzy Mazzoll. Ogólnie było raczej głośno, a dźwięki dalekie od estetyzmu, co młodej publiczności częściowo nawet odpowiadało.

Zupełnie innej „cage’ologii” wysłuchaliśmy kolejnego wieczoru: duet AMM czyli pianista John Tilbury (od wielu lat dobrze znany w Polsce) i perkusista Eddie Prevost pokazali w swoim występie pt. Nie zadowalaj się prowizorką (też cytat) prawdziwą klasę, operując niby ograniczoną paletą dźwięków (fortepian preparowany, granie na perkusji głównie za pomocą pocierania smyczkiem lub jednym instrumentem o drugi) i dynamiką w granicach ppp-mp (najwyżej). Było to tak delikatne, subtelne i wyrafinowane, że działało jak muzyka relaksacyjna – choć może nie na wszystkich, widziałam osoby wychodzące. W każdym razie ja już nie miałam po tym ochoty słuchać czegokolwiek innego, więc spokojnie wróciłam do hotelu.

Teraz nurt dziwnych instrumentów. We wtorek pojawił się zespół czterech pań śpiewających i czterech panów grających (czasem przyjmowali od siebie wzajem te role) na przeróżnych instrumentach, dętych i perkusyjnych, zrobionych z gliny. To było przede wszystkim spektakularne widowisko, bo zawartość muzyczna była dość różnej jakości, zabrakło selekcji materiału. Muzycy m.in. z zespołu Małe Instrumenty (chyba się nie rozpadł? Szkoda by było; ich produkcje były zawsze w dobrym guście) zatytułowali program Gliniane pieśni Ladislava Antona, dołączając do niego historyjkę o tajemniczym czeskim kompozytorze, z zawodu palaczu zwłok, który na boku tworzył bardzo dziwne partytury. Moim zdaniem jest to bajka, ale nie wiem na pewno. W każdym razie program jest wykonywany od pewnego czasu i, jak widać po reakcjach, podoba się.

We środę – kwartet rogów alpejskich Mytha pod kierownictwem Hansa Kennela, który niestety nieco rozczarował, próbując grać trochę na jazzowo, ale przy okazji często-gęsto fałszując. Z drugiej strony wiadomo, że to jest instrument naturalny, bez dziurek, i kiksy i fałsze są rzeczą naturalną, ale może niekoniecznie aż w takim stopniu. Widzom przypominał się w tym momencie rewelacyjny rosyjski wirtuoz gry na tym instrumencie, Arkady Shilkloper, ale jak mu się przyjrzeć na tubie, to ma uwspółcześniony ustnik i dziurki, a to już nie to samo… W każdym razie taki występ na czterech pięknych długich rurach to też widowisko i zabawa.

Chodzę też pilnie na sympozjum, ale o tym potem.

PS. Nie podrzucam linków, bo sieć tu marnie chodzi i nie mam cierpliwości, ale wiele z wymienionych rzeczy można znaleźć na tubie.