Wiły, willidy czy strzygi?

Nie wiem, jak nazwać po polsku włoskie le villi, czyli grasujące po lesie duchy dziewcząt zmarłych z nieszczęśliwej miłości, napadające na zabłąkanych wędrowców. Jerzy Snakowski powiedział dziś w krótkim słowie wstępu, że były to dziewice, które rzucały się na mężczyzn, ponieważ pozostały dziewicami, ale chyba jednak przesadził. W realizacji, jaką pokazali studenci gdańskiej Akademii Muzycznej na scenie Opery Bałtyckiej, trzymano się jednak tej pierwszej wersji, nawet, że tak powiem, wizerunkowo: sześć tańczących dziewcząt (choreografia autorstwa dwóch absolwentek rytmiki; obie też tańczyły) z rozwianym włosem, „wzrokiem dzikim i suknią plugawą”, miały czerwone plamy w okolicach serca.

Przedstawienie  to inicjatywa studentów, a  ściśle rzecz biorąc Rafała Kłoczko, studenta dyrygentury w Gdańsku, który już wystawił wcześniej Aleko Rachmaninowa i Verbum nobile Moniuszki i nie wiem, jak to wszystko zdążył (a jeszcze studiował kompozycję), bo ma dopiero 25 lat (w zeszłym roku otrzymał tytuł Najlepszego Studenta Trójmiasta, przyznawany przez Stowarzyszenie Czerwonej Róży). Studentami i absolwentami akademii muzycznych, nie tylko w Gdańsku zresztą, byli śpiewacy, instrumentaliści i chór, ale studencki był też udział scenograficzny Olgi Warabidy z gdańskiej ASP, po Polsko-Japońskiej Wyższej Szkole Technik Komputerowych (na ASP zorganizowano też konkurs na plakat wydarzenia), a nawet imponujący makijaż, który willidom i całemu chórowi zrobili adepci Gdańskiej Szkoły Fryzjersko-Kosmetycznej. Reżyserką zaś przedstawienia była Natalia Kozłowska, absolwentka warszawskiej Akademii Teatralnej, o której spektaklu dyplomowym wystawionym w Collegium Nobilium (Dydona i Eneasz) wspominałam tu kiedyś.

Świetny to był wieczór i dawał do myślenia, dlaczego właściwie tego dzieła, niedługiego (grane bez przerwy trwało godzinę) i zgrabnego, prawie się nie grywa; w Polsce wykonano je 119 lat temu (i niedawno w wersji koncertowej z fortepianem, ale to się nie liczy). To pierwsza, studencka opera Pucciniego, napisana na konkurs, na którym zresztą nie odniósł sukcesu (ale i tak ją potem wystawiono); miał on wówczas tyle lat, co dzisiejszy dyrygent i wielu innych wykonawców. Jeśli o treść chodzi, jest prawie jak Wolny strzelec – też jest las i złe duchy, ale też można powiedzieć, że prawie jak Żywot rozpustnika – główny bohater czule żegna narzeczoną, wyjeżdża, by się wzbogacić i bez skrupułów ją zdradza. Różnica jest taka, że ona umiera z tęsknoty i sama ze słodkiej kochającej dziewczyny zmienia się w mściwą willidę, w ostatniej scenie wymierzając niewiernemu sprawiedliwość. Jeśli zaś chodzi o muzykę, to słychać już prawdziwego Pucciniego.

W reżyserii Natalii Kozłowskiej ujmowało mnie mniej więcej to samo, co z grubsza ujęło mnie kiedyś w Dydonie: dyskrecja, dosłowność, jeśli potrzeba, ale nie nachalna, w dobrym guście, trafne gesty sceniczne. Pomysł scenograficzny znakomity: na trzech ścianach z materiału, będących zarazem ekranami, wyświetlane projekcje, ale jak najdalsze od banału: czarnobiałe (na końcu dopiero pojawia się czerwień), abstrakcyjne, ale gęste, przywołujące atmosferę gęstwiny leśnej.

Co do muzyki, trzeba powiedzieć, że młody dyrygent poradził sobie znakomicie; oczywiście nie był to ideał, bo przecież wszyscy dopiero się uczą, ale zapał był ujmujący. Trzy główne role były nierówne. Sopranistka o okołochopinowskim nazwisku Delfina Skarbek tym przedstawieniem wyśpiewywała sobie dyplom i słyszalne było duże zestresowanie tym faktem, dopiero w finale, gdy jej rola nabiera temperamentu, rozśpiewała się w pełni. Grający jej ojca absolwent bydgoskiej Akademii Janusz Stolarski miał pewne kłopoty z intonacją. Rewelacją w roli niewiernego narzeczonego był zaledwie 24-letni tenor, Chińczyk Jingxing Tan, student I roku. Jeśli tak śpiewa teraz, to co będzie za parę lat?

Świetna ta młodzież, i już myśli o kolejnych projektach. Brawo dla Opery Bałtyckiej, że ją wpuściła za friko (wszyscy pracowali też bez pieniędzy). Oby ta współpraca trwała nadal.

PS. Jak już przy studentach i niedawnych absolwentach jesteśmy, to jeśli w wieczór czwartkowy-bożociałowy ktoś z warszawskich blogowiczów chciałby się rozerwać barokowo (i całkiem świecko), to polecam szczególnie kolejny koncert barokowego cyklu w Jazzarium Cafe. W kalendarium nie jest podane, co Róża Czarnota (kończąca właśnie studia podyplomowe w dziedzinie muzyki barokowej) i Irmina Obońska (pedagog Akademii Muzycznej w Katowicach) będą grały, ale ja mogę zdradzić program: będą to II Sonata G-dur Carlo Falco, Sonata g-moll Tomaso Albinoniego, Sonata d-moll op. 12 nr 1 Francesco Geminianiego i Sonata A-dur op. 5 nr 6 Arcangelo Corellego.