Zgubne skutki pijaństwa

Wesele Figara wyreżyserowane przez Laco Adamika w Operze Krakowskiej jest spektaklem w gruncie rzeczy dość tradycyjnym, wystawionym po bożemu, nie przeniesionym do żadnego domu wariatów, gabinetu odnowy biologicznej czy basenu. Rozgrywa się jak najbardziej w pałacu, ale symbolicznie schodzi od poddasza, gdzie ma się znaleźć kąt dla Zuzanny i Figara, poprzez buduar Hrabiny i gabinet Hrabiego do piwnicy, gdzie – zamiast parku (ale z widokiem na park) – rozgrywa się ostatni akt.

Motywem przewodnim jest butelka i kieliszek wina, z którą praktycznie, od momentu pierwszego wejścia, nie rozstaje się Hrabia, a w ostatnim akcie pijani są prawie wszyscy. Poza intrygującymi paniami i śledzącym sprawy Figarem, który w pewnym momencie z furią wrzuca walające się po scenie puste butelki do skrzyni. Hrabia, jak twierdzą realizatorzy, musi być pijany, bo na trzeźwo jakby mógł pomylić żonę z (niedoszłą) kochanką? A ogólnie wszystko z nudów – urodził się jako pan i cóż ma robić w swoim próżniaczym życiu? Robi to, co mu dostępne, a więc ugania się za spódniczkami (specjalnie nie przebierając) i alkoholem. To on dominuje tu nad akcją – nie tylko dlatego, że Mariusz Kwiecień pokazuje w tej roli, co potrafi (a wiadomo, że potrafi wiele), ale dlatego, że koncepcja spektaklu została w ten sposób ustawiona. Zwykle w centrum bywa Figaro, ale tutaj jest on jakby mniej „cienki” i dowcipny, za to z początku bardziej safandułowaty, a później coraz bardziej buntowniczy. Tu świetnie wypadł Krzysztof Szumański (właśnie latem kończy czteroletni kontrakt w Deutsche Oper Berlin i zamierza być bardziej wolnym artystą). Panie ze swoimi intrygami schodzą tu na dalszy plan. Może też z powodów osobowościowych: Iwona Socha (Zuzanna) uroczo wygląda i się porusza, ale głos ma bardzo kameralny, zaś Katarzyna Oleś-Blacha jako Hrabina trochę jakby wyszła z innej roli, co poniekąd się zdarzyło, ponieważ początkowo miała śpiewać Zuzannę (i w drugiej obsadzie ją śpiewa). Ja zresztą po usłyszeniu Dorothei Roschmann w tej roli na żywo jestem tu jeszcze bardziej wybredna. Świetny za to (i głosowo, i aktorsko) był Cherubino – Monika Korybalska, studiująca jeszcze na krakowskiej uczelni.

Laco Adamik opowiadał mi potem, że nad żadnym spektaklem się tak chyba nie napracował, jak na tym. Po prostu – dzieło jest tak genialne, że żal cokowiek spaprać. Jest jednością muzyczno-tekstowo-teatralną, albowiem tworzyło go dwóch geniuszy: jeden miał absolutny słuch do muzyki, drugi – do słowa, i dało się to wspaniale pożenić. Nie ma tam faktycznie jednej zbędnej nuty, choć często to i owo się wycina – i tym razem ofiarą padła aria Marceliny z ostatniego aktu, która zwykle wypada, bo rzadko trafia się znakomita Marcelina. Ale ogólnie jest to tak fantastyczna konstrukcja, że gmeranie przy niej byłoby szkodliwe. Tu szczęśliwie gmerania jest mało. Chciałoby się jeszcze, żeby orkiestra była bardziej precyzyjna. Wiem, to trudne, zwłaszcza w Mozarcie. Ale trzeba.