Mendelssohn „uwolniony”

Lieder im Freien zu singen to trzy zbiory chóralnych pieśni Mendelssohna, każdy po sześć: op. 41 (1834), op. 48 (1839) i op. 59 (1837-43). Czy rzeczywiście należy brać dosłownie tytuł tego cyklu, trudno powiedzieć, choć w swojej ideologicznej zapowiedzi Capella Cracoviensis cytuje z listu kompozytora do przyjaciela-poety: „Muzyka jest naturalna dopiero wtedy, kiedy czwórka przyjaciół idąc do lasu na spacer może zabrać ją ze sobą i w sobie”. (Dalsza uwaga o iPodzie moim zdaniem nie jest całkiem trafna – to nie natura, lecz kultura. Muzyka naturalna jest tylko wówczas, kiedy jest wykonywana – albo odtwarzana w pamięci…)

Jednak nie wiem, czy kiedykolwiek ktoś zbierał się, by te pieśni swobodnie wykonywać, niekoniecznie nawet w przyrodzie, ale choćby w domowym saloniku. Śpiewane bywają oczywiście na koncertach, ale chyba dużo rzadziej niż zasługują, bo są po prostu piękne. To ucieleśnienie nastrojowości niemieckiego romantyzmu, ujęte w precyzyjną klasyczną formę. Z wykonanych wczoraj (nie po kolei, lecz przemieszanych) pieśni znałam najlepiej , ale to dlatego, że moi rodzice śpiewali ją przed wojną w chórze w Wilnie, i słyszałam w dzieciństwie, jak ją podśpiewywali…

Nie wiem więc, czy śpiewano je w przyrodzie, ale po wczorajszym wydarzeniu wiem, że w tym kontekście są wspaniałe. Bobik zauważył, że pasują raczej do lasu uporządkowanego w stylu niemieckim, bliższego parkowi, ale krakowski Lasek Wolski taki właśnie jest, choć ma i zakątki jak w górach, z kamienisto-korzenistymi ścieżkami, po których wcale nie jest łatwo się wspinać czy schodzić. W takich warunkach umiejętność estetycznego i przede wszystkim czystego śpiewania może być imponująca i tak właśnie było w przypadku Capelli. Naprawdę, żeby w ten sposób śpiewać i jednocześnie wykonywać te wszystkie wygłupy i żarciki, jakie wymyślił na tę niecodzienną sytuację Cezary Tomaszewski, śpiewacy musieli porządnie się napracować na próbach. A próby były muzyczne, pod kierownictwem Jana Tomasza Adamusa, i sytuacyjne – z Tomaszewskim (nie dziwię się już więc, że ten pierwszy nie dotarł na swój festiwal do Świdnicy).

Komu podobał się Monteverdi w barze mlecznym i w ogóle kto lubi pomysły Tomaszewskiego, po prostu musi na to iść. Kto lubi muzykę romantyczną i przyrodę – też. Są momenty naprawdę cudowne, kiedy wszyscy idą razem i śpiewacy śpiewają – największe wrażenie to robi, gdy mieszają się z publicznością (fantastyczne ćwiczenie na koncentrację!), bo czujesz się wewnątrz tej muzyki i to jest niesamowite odczucie. Żarty sytuacyjne też są fajne, ale jest ich jak na mój gust za gęsto. To tak, jakby bez przerwy przymrużać oko, tworzyć dystans. A te pieśni czasem potrzebują, żeby się w nie wtopić jak w przyrodę. Tymczasem ilekroć się już w nie wtopimy, musimy szybko o tym zapomnieć i dalej się śmiać. Nawet tłumaczenia tekstów, które wszyscy dostaliśmy, sa tak śmieszne (chwilami chóralnie skandowane przez śpiewaków jak hasła na demonstracji), że w ogóle trudno dostrzec w nich urok. Tłumaczenia, rzecz jasna, są kiepskiej jakości, ale zastanawiam się, czy te teksty w ogóle dadzą się przetłumaczyć tak, by oddać nastrój oryginału…

Co się dzieje podczas wydarzenia, oczywiście opowiadać nie będę, trochę można zobaczyć na zdjęciach, ale największej niespodzianki na nich nie ma – niespodzianki nie wiążącej się zresztą akurat z Mendelssohnem, tylko… ze sztandarową choreografią Niżyńskiego (i też nie napiszę czego, niech pozostanie element zaskoczenia). Na zakończenie jest też nie Mendelssohn, tylko Janequin (Le chant des oiseaux) – i tu już nie dało się utrzymać dyscypliny, ale to chyba było fizycznie niemożliwe.

Tak czy inaczej, polecam. Jeśli tylko pogoda dopisze. Może do jutra przestanie padać…