Bach/Schumann, Faust/Staier

Program tego koncertu był bardzo starannie zakomponowany: na początek oraz na koniec (bis) opracowania przez Schumanna utworów Bacha, pomiędzy nimi dwie sonaty skrzypcowo-fortepianowe, a w środku, przed przerwą – Siedem utworów fortepianowych w formie fughetty. Tak więc Bach widziany poprzez Schumanna i Schumann widziany poprzez Bacha. Grany przez artystów wielkich w swej skromności i skromnych w swej wielkości, bo tacy właśnie są Isabelle Faust i Andreas Staier.

Oboje są przykładami muzyków, którzy – najzwięźlej mówiąc – są prawdziwi. Jest w ich grze taka naturalność, takie zrozumienie każdego muzycznego gestu, taki brak pretensji do czegokolwiek, że to po prostu wzruszające. Koncert na Zamku Królewskim zaliczymy do kategorii największych i najintensywniejszych przeżyć nie tylko na tej edycji festiwalu. Takie jest każde spotkanie ze Staierem, ale i z Faust, która na ChiJE jest dopiero po raz drugi; kiedy była po raz pierwszy, grała Schuberta z Melnikovem, z którym stale współpracuje; ich nagranie kompletu sonat Beethovena jest jednym z moich ulubionych. Grali go i w Warszawie w filharmonii. Pierwszy raz usłyszałam ją w Beethovenie kilka lat temu w Nantes i od razu się zachwyciłam. Słyszałam ją zresztą w bardzo różnym repertuarze.

Ze Staierem także muzykują wspaniale – oboje są przecież rasowymi kameralistami, wrażliwymi nie tylko na samą muzykę, dźwięk, kształt, ale i na współpracę. Udała im się zdumiewająca sztuka: żadne z nich nie zdominowało drugiego, oboje byli, można powiedzieć, na pierwszym planie.

Repertuar łatwy nie był. Co do owych opracowań, trudno zrozumieć, czemu właściwie Schumann, i nie tylko on, uznawał, że np. Chaconne ze skrzypcowej Partity d-moll potrzebny jest jeszcze jakiś fortepianowy akompaniament. Zabawne to trochę, ale w tym wykonaniu miało urok; partia skrzypcowa jest tam włączona bez zmian, więc Faust grała zwyczajnie i bez kompleksów, a Staier na swój sposób to komentował – tak można było to odebrać.

Obie wykonane sonaty skrzypcowe Schumanna powstały w tym samym roku 1851, czyli już dość późno. Ciekawe, że aż tak bardzo się różnią, choć ich powstanie dzieli zaledwie kilka miesięcy. I Sonata a-moll jest zwięźlejsza, częściej grywana i łatwiej rozumiana, ale kompozytor był bardziej zadowolony z obszernej II Sonaty d-moll, którą, przyznam szczerze, dotąd nie bardzo rozumiałam, podobnie jak Koncert skrzypcowy. Teraz, po tym wieczorze, odbieram ją całkiem inaczej, byłam nią po prostu wstrząśnięta, zwłaszcza środkowymi częściami. Wstrząsające dla mnie było również owo dziełko fortepianowe, ostatnie wydane za życia kompozytora (pochodzące z tego samego 1853 r. co Gesänge der Frühe), jedyna rzecz wykonana solo przez Staiera. Fascynacja Schumanna Bachem przejawiała się przez całe jego życie na różne sposoby, ale tu już zupełnie odjechał, a Staier jeszcze bardziej rzecz odrealnił. No bo sami powiedzcie, czy jest tu jeszcze coś ze znanego nam Schumanna czy z Bacha? Jest inny świat. Długo trzeba było po tym wracać do rzeczywistości.

Rozumiem teraz, co miał na myśli Piotr Anderszewski mówiąc, że długie obcowanie z Schumannem, także z jego chorobą, było dla niego potwornie męczące. Takie zmęczenie odczułam i teraz – ale zmęczenie niezwykle twórcze i połączone z zachwytem, co wydaje się dziwne. Ale właśnie tak było.

A teraz niech ktoś powie, że szukam dziury w całym.

PS. Cieszę się, że tylu Dywanowiczów dotarło na ten koncert, m.in. mt7, bazylika, Marcin D. i 60jerzy, który tym razem przyjechał tylko na trzy dni, ale chyba te najlepsze.