Zmiksowane ikony

To był poważny koncert. Jak najbardziej. Choć i potańczyć można było (ale nie do wszystkiego, a już na pewno nie do gry Kronosów – z wyjątkiem może Orawy Kilara). Ale rzeczywiście didżeje, zwłaszcza ci brytyjscy, podeszli do swojego zadania bardzo serio.

Publiczność szczególnie ciepło przywitała nie tylko Kronos Quartet (o którym chyba już nic mówić nie trzeba, bo ich interpretacje kwartetów Pendereckiego, Góreckiego i Lutosławskiego są znane; można tylko powiedzieć, że świetnie im wyszła również rzeczona Orawa, łącznie z finałowym „hej!”), ale przede wszystkim duet Skalpel, który reaktywował się po siedmioletniej przerwie. Skalpel miksował wszystkich czterech twórców po kolei. Ich sety miały niemałą dawkę dowcipu; w przypadku Pendereckiego i Góreckiego zostały zastosowane także głosy kompozytorów (Penderecki wygłosił z taśmy zabawną puentę). Może najmniej wyrafinowany wydał mi się remiks Góreckiego, a dlaczego, o tym za chwilę. W Lutosławskim spodobał mi się beat zrobiony z charakterystycznego oktawowego refrenu w Kwartecie; kiedy patrzyłam na kiwającą się widownię (a było tego dobrych parę tysięcy), przeleciało mi przez głowę: ciekawe, ile osób na sali to rozpoznało. Z Kilarem nawet nie trzeba było dużo robić (chłopcy w rozmowie z Jackiem Hawrylukiem stwierdzili, że to taki hip hop).

Jednak szczególnie ujęli mnie Brytyjczycy, zwłaszcza Grasscut, którzy przedstawieni zostali w programie jako duet, wystąpili jednak we trzech. Poza tradycyjnym sprzętem w robocie była perkusja oraz gitara basowa, a chyba także theremin. Opracowali motywy z całego II Kwartetu Góreckiego, i z szybkich części, i z wolnych, zrobili na ich kanwie własną, bardzo dramatyczną historię, a gdy w finale wpletli odtworzone Boże, coś Polskę, zatkało mnie po prostu. Widać, że gruntownie się przygotowali i przeżyli temat. Dlatego wcześniejsza wersja Skalpela wydała się bledsza.

Przeżył też na pewno Lutosławskiego King Cannibal (Dylan Richards), który ponoć wcześniej tej muzyki nie znał. Również „obrobił” cały Kwartet (Kronosi zagrali tylko końcowy fragment), wplótł motywy w jakieś brzmienia nieledwie organowe (ale nie tylko) i – co szczególnie mnie ujęło – nie uległ pokusie władowania beatów, rytmów, tylko po prostu stworzył swobodną kompozycję. Podobnie DJ Food (Kevin Foakes) grał bez rytmów, tyle że jego obróbka Kilara zatarła wszelki niemal ślad po oryginale, był to po prostu pokaz znakomitych efektów. Chałturę odstawił niestety DJ Vadim (Vadim Peare, urodzony w Petersburgu) przetwarzając Pendereckiego – grał krótko, głównie z użyciem beatów, a Pendereckiego tam było mało słychać. Też, jak powiada, nie znał tej muzyki.

Ogólnie widać, że didżejom łatwiej się pracowało na materiale, w którym można było pobawić się motywami melodycznymi, jak u Góreckiego czy Kilara, a nawet częściowo u Lutosławskiego. Z Pendereckim sprawa była dużo trudniejsza – w I Kwartecie są jedynie efekty dźwiękowe, bez melodii (dlatego i Skalpel, i DJ Vadim dodali jeszcze głos i rytmy). Kompozytor był zresztą na sali i słuchał wszystkiego jak to on, ze spokojem i z dystansem. Natomiast pyszną zabawę miała jego wnuczka Marysia, która piszczała z entuzjazmu. Było więc wesoło, ale nie tylko.

Tym koncertem zakończył się dla mnie tegoroczny festiwal. Na Sigur Rós już nie zostaję; jeśli ktoś z Dywanowiczów się wybierze, może opisze…