Tańczyć Stockhausena

Francuski choreograf o albańskich korzeniach Angelin Preljocaj (czyta się Prelioczaj, w przeciwieństwie do różnych wersji, które ostatnio słyszeliśmy w radiu) ze swoją grupą z Aix-en-Provence zainaugurował listopadową część (pierwsza – z Ejfmanem – była we wrześniu) Dni Sztuki Tańca w Operze Narodowej spektaklem stockhausenowskim. Obie choreografie – Helikopter jest z 2001 r., Eldorado (do fragmentu Sonntags-Abschied z Sonntag aus Licht) z 2007 r. – kompozytor miał jeszcze możność „przyklepać” (tę ostatnią – niemal w ostatniej chwili, zmarł w grudniu).

W zapowiedziach mogliśmy usłyszeć (i przeczytać np.w „Rzepie”), że to „Helikoptery [sic! – DS] skomponowane na kwartet smyczkowy i warkot czterech silników śmigłowców”, i że to „dziwna mieszanka dźwiękowa”. Otóż Kwartet helikopterowy Stockhausena to nie żadna dziwna mieszanka, to po prostu konceptualna idea. To nie jest tak, że kwartet gra, a towarzyszy mu warkot helikopterów. Rzecz polega na tym, że każdy z członków kwartetu siedzi w innym helikopterze, wszystkie cztery latają, a muzycy w kabinach grają, mając podsłuch na dźwięk swoich kolegów. Byłam na wykonaniu tego utworu na lotnisku im. Mozarta w Salzburgu. Było to raczej wydarzenie towarzyskie niż muzyczne: tłumy celebrytów na czerwonym dywanie, śledzący ich paparazzi, dużo hałasu, w którym wszystko ginęło. Na wejściu rozdawano zatyczki do uszu (w teatrze mi ich brakowało, siedziałam w ósmym rzędzie, a było bardzo głośno). Tłumy przemieszczały się wciąż, można było zajrzeć do hangaru, gdzie na ekranach dało się śledzić zachowania poszczególnych muzyków, ale równie dobrze można było jeść, pić i plotkować. Trudno było tu mówić o odbiorze sztuki. Dziś więc po raz pierwszy miałam możność posłuchać pełnej warstwy dźwiękowej. Podziwiam, jak przez pół godziny można robić tremolando (w analogii do helikopterowego warkotu), chyba prawa ręka, ta od smyczka, dostaje trzęsionki. Tremolanda i glissanda – to główne środki muzyczne zastosowane w tym utworze; co jakiś czas jest też głośne liczenie do ośmiu (po niemiecku). Choreografia – no cóż, abstrakcyjna, taka sobie gimnastyka.

Druga za to była przepiękna. Tutaj po małym kawałku z obu; druga od połowy. Niestety nie ma początku, a robi niesamowite wrażenie: na tle owych dwunastu postumentów z solarnymi emblematami stoją tancerze w taki sposób, że przez dziurki w tych postumentach prześwieca światło i opromienia ich figury. Pierwsze kilka minut rozgrywa się w absolutnej ciszy i w zwolnionym tempie: po dwie sylwetki odrywają się od swoich postumentów i odprawiają jakiś rytualny taniec; potem zamieniają je dwie kolejne i jeszcze dwie… Kiedy zaczyna rozbrzmiewać muzyka, ruszają wszyscy, już w normalnym tempie. Muzyka grana jest na pięciu syntezatorach; bardzo stockhausenowska, ze słyszalnym stałym dźwiękiem centralnym i charakterystycznymi melodyjkami. Pół godziny mija, ani się obejrzymy, a dwanaście ludzkich sylwetek na koniec znów wraca do swoich postumentów.

Warto było się wybrać.

PS. Kolega mnie zawiadomił, że tutaj można podejrzeć rejestrację wypowiedzi i koncertów z krakowskiej konferencji cage’owskiej. Mnie się te filmiki niestety nie otwierają, ale nie wiem, może to ja nie mam czegoś tam w moim kompie.