Klecki, kompozytor, łodzianin

Paweł Klecki, dla świata Paul Kletzki, znany jest powszechnie jako wielki dyrygent, jeden z gigantów. Zapomniany przez wiele lat był fakt, że był on również kompozytorem. Na festiwalu Tansman 2012 przypomniano właśnie nie tylko to, ale i fakt, że był łodzianinem. A jego życie mogłoby stanowić podstawę niejednego scenariusza filmowego.

Z patronem festiwalu miał wiele wspólnego. Za młodu przyjaźnili się we trzech – trzecim był Julian Tuwim. Ich rodziny się dobrze znały, ojcowie zapewne współpracowali: ojciec Tansmana zajmował się handlem na wielką skalę, ojciec Tuwima pracował w banku, a ojciec Kleckiego w kantorze. Trzech młodych zdolnych, których rodziny przezwały trzema muszkieterami, pojechało na studia do Warszawy, gdzie wspólnie wynajmowali mieszkanie. Aleksander i Julian studiowali prawo, Paweł – filozofię. Ale niedługo rozjechali się w różne strony świata. Już na zawsze…

To znaczy Tuwim został w Polsce, ale, jak wiadomo, podczas wojny także Polskę opuścił, by jednak po niej powrócić. Tansman wyjechał najwcześniej, zaraz po tym, jak po potrójnym wygraniu pierwszego konkursu kompozytorskiego w powojennej Polsce stał się ofiarą antysemickiej nagonki. W Paryżu, jak wiadomo, szybko zrobił należną jego talentowi karierę. Klecki zaś niedługo potem pojechał do Berlina, gdzie stał się pupilem samego Furtwänglera. Chwalony był nie tylko jako dyrygent, ale także jako obiecujący kompozytor. Póki do władzy nie doszedł pewien typ z wąsikiem.

Jaką muzykę pisał Klecki? Bardzo z tradycji niemieckiej: słychać w niej neoromantyczne oddźwięki Brahmsa, Mahlera. Ale też echa modernizmu czy ekspresjonizmu. Trudno jednoznacznie określić stylistykę, jest to swego rodzaju eklektyzm, ale niezwykle spójny. No, co tu dużo gadać – piękny przykład entartete Musik. Wydawnictwo Simrock nie tylko zniszczyło jego partytury, ale nawet roztopiło matryce, żeby nie można było ich odtworzyć. I tu następuje kolejna filmowa historia. Klecki przenosi się do Włoch, osiedla się blisko mediolańskiej La Scali i kontynuuje karierę. Ale i tu władzę zdobywa kolejny niesympatyczny typ. I znów trzeba było wyjeżdżać. Ostatecznie przechował się w neutralnej Szwajcarii. Co było dalej, wiadomo.

Nie wiadomo było tylko jednego: czy jakieś kompozycje Kleckiego się zachowały. On sam przestał pisać od 1942 r,, podzielając pogląd Theodora W. Adorno (także swego czasu twórcy), że po Szoa niemożliwa jest twórczość artystyczna. Trudno się dziwić: hitlerowcy wymordowali całą jego rodzinę w Polsce. Mówił więc, że jego twórczość już nie istnieje, że została spalona. Ale, jak się okazało, było inaczej. Gdy burzono budynek, w którym niegdyś mieszkał w Mediolanie, odnaleziono metalową skrzynkę i odesłano mu ją do Szwajcarii, gdzieś bodaj w latach 60. On przemilczał to odkrycie, konsekwentnie udając, że jego twórczość już nie istnieje. Dopiero po jego śmierci odkryto te utwory. Pomału wychodzą na światło dzienne.

Andrzej Wendland, szef festiwalu tansmanowskiego, zadeklarował, że będzie się starać o wykonanie jego większych dzieł. Tymczasem wykonano trzy utwory kameralne. Znakomicie zagrał Sonatę D-dur na fortepian i skrzypce Łukasz Błaszczyk, a Urszula Kryger zaśpiewała dwa cykle pieśni; było też trio (we wszystkich utworach uczestniczył pianista Adam Manijak, bardzo zainteresowany tematem – nawet napisał tekst do programu – ale niestety zbyt wycofany w rolę akompaniatora, choć tu właśnie przydałaby się drapieżność i wyrazistość). Rzeczywiście trudno określić styl Kleckiego. Ale uderzająca  jest moc tej muzyki i bezsprzecznie wysoka jakość. Co znamienne, często powraca nastrój opisywany przez kompozytora wprost: lugubre, czyli ponuro. Przeczucia?