Beczała nam wyprzystojniał

Nie widzieliśmy Piotra Beczały na naszej scenie aż od czterech lat. I trudno było nam dziś go poznać, tak zmienił image. Wyszczuplał (podobno zrzucił 15 kg), wyprzystojniał, zapuścił wąsik i bródkę a la Johnny Depp – niby do tego przedstawienia na tegorocznym festiwalu w Salzburgu, ale w gruncie rzeczy bycie na szczycie wymaga również dbałości o wygląd. Nie tylko o głos, który przecież nasz tenor wciąż ma wspaniały.

Miłym gestem było rozpoczęcie występu od duetu (Fausta z Mefistem) i zaproszenie do niego Rafała Siwka, który też już robi karierę światową. Miał też robotę chór Opery Narodowej; za pulpitem dyrygenckim stał znów Patrick Fournillier (jako że jesteśmy świeżo po Konkursie im. Fitelberga, przypomnijmy, że swego czasu zdobył tam II nagrodę) i bardzo się starał, choć po orkiestrze niestety widać, że nie ma stałego porządnego szefa.

Solista, nawet jeśli dziś nie był w pełnej formie, potrafił sprawić, że prawdopodobnie niewiele osób to zauważyło; to najwyższy stopień profesjonalizmu. O lekkiej niedyspozycji świadczyły dosłownie drobiażdżki: parę nut na skraju pewności, zwłaszcza w I części koncertu poświęconej muzyce francuskiej – Gounodowi i Massenetowi (druga część, słowiańska, poszła już bardziej gładko) – a także próba wyciszenia nastroju w drugim bisie: niespodziewanej, wykonanej tylko z fortepianem (Anna Marchwińska) pieśni Karłowicza Pamiętam ciche, jasne, złote dnie (co przy okazji stało się wzruszającą aluzją do polskich lat młodości śpiewaka), wreszcie niepociągnięcie dłużej ostatniej, najwyższej nuty w ostatnim bisie – La donna è mobile (wiem też, że solista zrezygnował z jeszcze jednego przygotowanego bisu – arii Jontka Szumią jodły). Ale z drugiej strony absolutnie przepiękne było wykonanie czułej arii Księcia z Rusałki czy zwycięskiej Nessun dorma na pierwszy bis, a także zaśpiewane na koniec pierwszej części dramatyczne Pourquoi me réveiller z Werthera Masseneta.

Beczała jest wielki. Szkoda, że tak rzadko odwiedza naszą scenę. Kiedy ten następny raz? Należy się obawiać, że za dziesięć lat… I to raczej nie w inscenizacji. Jest to człowiek rozsądny, nie jest zwolennikiem tzw. Regietheater i woli go unikać, jeśli może. A u nas coraz rzadziej można zobaczyć coś innego niż „wariacje nie na temat”…