Tylko kilkanaście lat różnicy

Drugi (i ostatni jak na razie) koncert Sinfonii Varsovii ze szlachetnej akcji „niesłusznie zapomniana polska muzyka XX wieku” też był ogromnie ciekawy, ale publiczność słabiej dopisała niż poprzednim razem (może dlatego też, że środek tygodnia). Interesujące zwłaszcza było porównanie stylów pięciu wykonanych utworów, z których najstarszy powstał w 1954 r., a najmłodszy – w 1973 r.

Ten najmłodszy, Elegeia Tadeusza Bairda, wybija się z kontekstu zdecydowanie, bo należy już do późniejszego okresu twórczości kompozytora i jak średnio za nim przepadam, tak właśnie ona budzi mój szacunek dla rzemiosła i dla umiejętności stworzenia specyficznego nastroju. Dość podśmiewałam się zawsze z zamiłowania Bairda do drobiazgowych określeń w partyturach (po włosku) i tych wszystkich czterech pian, z dopisanym jeszcze na koniec nuty al niente. Ale jeżeli nawet nie zawsze jest to wykonalne, to jakiś skutek wywołuje.

Na dobrą sprawę prawie wszystkim z piątki wykonywanych wczoraj kompozytorów można by wygrzebać utwory podobne stylistycznie, ponieważ każdy z nich przynajmniej przewinął się przez neoklasycyzm. Niektórym pozostało to na całe życie, jak Tansmanowi (wykonany na zakończenie Koncert na orkiestrę z 1954 r. jest jednak w wielu momentach mroczniejszy niż jego beztroska muzyka sprzed wojny), ale późniejsza o dwa lata Sinfonietta na 2 orkiestry smyczkowe Kazimierza Serockiego to ostatni bodaj jego utwór w tym stylu, zanim kompozytor stał się wybitnym piewcą sonoryzmu. Za to jeśli chodzi o Tomasza Sikorskiego, szczęśliwie został odkryty ten kontemplacyjny czas jego twórczości, czyli dzieła z lat 70. i 80., ale za to zupełnie został zapomniany jego naprawdę pyszny, energetyczny sonorystyczny „kawałek” z 1965 r., jakim jest Concerto breve (partię fortepianu grał Maciej Grzybowski) – tu przykładem dźwiękowym niestety nie mogę służyć. Z kolei Andrzej Panufnik pisał swój Koncert fortepianowy (grała – można powiedzieć „jak zwykle” – Ewa Pobłocka) w 1961 r., będąc już na emigracji, a jego stylistyka leży gdzieś pośrodku: jak w neoklasycyzmie ważny jest regularny rytm i harmonia, ale to jest już jego własny styl i system. Ja w tym koncercie największą słabość mam do części środkowej, której atmosfera jest niesamowita, nieledwie lunatyczna – to jakiś głos z innego świata.

Świetny był dyrygent włoski Renato Rivolta, oddany muzyce współczesnej (występował też na Warszawskich Jesieniach), bardzo dynamiczny w zachowaniu i bardzo zaangażowany (co potwierdza orkiestra), zachwycony tym programem. Na zakończenie zabisowali efektownym szemrzącym Presto z Koncertu na orkiestrę Tansmana (był to też ostatni punkt programu), bo, jak zapowiedział dyrygent, Tansman był very big composer. Big to on z pewnością nie był, bo był malutki i drobniutki (pamiętam go jeszcze, jak i jego uroczy uśmiech), ale to przejęzyczenie sympatycznemu dyrygentowi wybaczamy…